wtorek, 28 grudnia 2010

Mała rzecz o hipokryzji

Oto historia zjawiskowa i niebywała. Nawet w polskich serialach. (jest częstochowski rym!)

Pan Poseł jechał sobie późną nocą wraz ze swą "aktualną kobietą życia" szerokimi ulicami miasta stołecznego Warszawy. Jak się potem okazało, wracali z "Wigilii połączonej z imieninami". Wpadli jednak biedacy w poślizg i w efekcie wyrżnęli w ekran akustyczny na poboczu trasy. Historia zrozumiała i do bólu banalna aż do tego momentu, bo to co dzieje się potem jest osobliwe. Oto Pan Poseł ze swą "aktualną kobietą życia" najnormalniej w świecie zostawiają samochód i idą w mrok. Tak się przy tym spieszą, że aż telefony komórkowe (oboje!) zostawiają w aucie. Na policję owszem dzwonią. Bagatela 12 godzin po fakcie, gdy już pół Polski w popłochu poszukuje tajemniczo zaginionego Pana Posła.

Nie jestem podejrzliwy, naprawdę nie ma podstaw do twierdzenia, że Pan Poseł mógł być ordynarnie najebany jak szpadel w trakcie owego pożałowania godnego incydentu. Jest na to góra dwa, no trzy promile szans (żart za Maciejem Mazurem z Faktów).



W zasadzie rzecz jest zrozumiała. Pan Poseł lubi ex cathedra obwieszczać ludowi polskiemu co było, co jest i co następuje. Nie wydaje się, aby z tą powagą licował pijacki incydent drogowy. Najwyraźniej Pan Poseł doszedł do słusznego w jego mniemaniu wniosku, że przecież każdemu zdarzyło się jechać po pijaku, a już jemu zdarzyć się to mogło w szczególności. I teraz miałby za takie głupstwo być dręczony przez organy ścigania? Czy też, biorąc pod uwagę immunitet, pod publicznym pręgierzem stanąć? To chyba byłaby gruba przesada. A równość wobec prawa, Panie Pośle? Oj tam, oj tam.

Nie mam wielkiej wiary ani w człowieka ani w ludzkość jako gatunek. Hipokryzja ani mnie specjalnie nie oburza, ani nie dziwi. Traktuję ją jako naturalny element egzystencji. Hipokryzja bywa zresztą czasami niezbędna ("-> patrz definicja słowa Polityka"). Oczywiście, nie twierdzę, że kłamstwo samo w sobie jest dobre, bez przesady. Tym niemniej, nieznośne, bon moty i puste frazesy w rodzaju "Prawdy, która nas wyzwoli" działają mi na nerwy niemal tak samo równo jak bezczelne publiczne ściemnianie.

Jasne, że uproszczeniem jest widzenie człowieka jako z definicji niemądrego i nastawionego na obronę swych partykularnych interesów. Nie jest to jednak uproszczenie dalej idące niż przeciwne stanowisko, upatrujące w człowieku na wskroś poczciwą istotę. Nie mogę bowiem oprzeć się wrażeniu, że odwaga to często tylko takie trochę ładniejsze określenie na zuchwałość.



Z drugiej strony nie można zrównywać, cytując klasyka, szamba z perfumerią. Jak ktoś w sposób obrzydliwy uchyla się od odpowiedzialności to trzeba to z całą stanowczością piętnować, bo inaczej wszyscy zaczną tak robić. Zwykła logika, nakazująca promowanie prostej wiary w "principy". Jednym zaś z takich prostych "principów" jest wracanie po pijaku do domu taksówką.

niedziela, 12 grudnia 2010

Dylemat etyczny

Schemat jest zawsze ten sam. Telewizja TVN puszcza nam ckliwy materiał o chorym dziecku. O dziecku cierpiącym na rzadką chorobę o łacińskiej nazwie, której za chuja nie powtórzysz. Co najwyżej jeśli medycynę studiujesz. Dziecko cierpi, leki są drogie, rodzina nie ma i bieda i nędza. Nie ma kto zapłacić.

Gdy nie ma kto zapłacić, wiadomo już, że wszyscy zwracamy swe głowy w stronę Skarbu Państwa, niczym muzułmanie w stronę Mekki. Państwo Polskie zapłaci, przecież można dodrukować. Proste jak w oldskulowej grze Eurobusiness.

Interesująca jest jednak cała warstwa, pompatycznie mówiąc, moralno-etyczna tego projektu „Ratujemy dziecko z TVN”. Jakie w gruncie rzeczy przyjmowane są kryteria? Dlaczego TVN pokazuje akurat małego Błażejka, a nie małą Agatkę czy Janka? Należy bowiem przyjąć, że podaż chorych maleństw znacznie przewyższa telewizyjny popyt. Chorób starczyłoby zapewne na cały oddzielny program „Wzruszyłem się Twoją chorobą”, a nie tylko na trzy-minutową zajawkę w „Faktach”. Nieuchronnie zatem ktoś będzie zwycięzcą tej telewizyjnej loterii, a ktoś, gdzieś tam daleko poza lśniącymi obiektywami kamer, przegranym. I to niejednokrotnie przegranym w sensie ultymatywnym.

Kolejnym dylematem, trochę poważniejszym, niż to czy najebiemy się dziś wieczorem wódką czy browarem, jest decydowanie „komu dzisiaj drugi damy”. Na ogół bowiem koszty leczenia choroby o łacińskiej nazwie są gigantyczne. Są tak ogromne, że pokryłyby koszty wyleczenia iluś tam osób. Stąd już tylko krok do pewnego relatywizmu. Ratujemy jedno dziecko poważnie chore czy pomagamy setce innych trochę mniej poważnie chorych (ale jeżeli nie pomożemy im, to mogą zachorować poważniej) etc. Oczywiście, jest to relatywizm tylko pozorny. Tak naprawdę takie decyzje są podejmowane w NFZ codziennie czy tego chcemy czy nie, bo pieniędzy na służbę zdrowia z definicji nigdy nie będzie dość. Nie chciałbym pracować na takim stanowisku w NFZ.



Tu wracamy do sedna telewizyjnego przekazu. W takim materiale NFZ zawsze przedstawiany jest jako wróg publiczny nr 1. Zły, bo nie chce zapłacić za leczenie Błażejka, a cóż Błażejek winien, toć to dziecko dopiero, ma prawo żyć. Więc na ogół Pani reprezentująca NFZ coś się niezbornie tłumaczy, że limity, że zostały przyjęte pewne założenia, ale że oczywiście rozpatrzą ten szczególny przypadek. Po czym środki się w cudowny sposób znajdują i niby wszyscy są „so happy”.

Trudno jednak nie zauważyć, że jest to zwykły medialny szantaż, utrwalający przy tym idiotyczny stereotyp o nieludzkiej instytucji państwowej, która zamiast leczyć, zabija. Nigdy bowiem nie widziałem reportażu, w którym mądry Pan dziennikarz merytorycznie kwestionowałby przyjęte kryteria rozdziału środków. Ale nie trzeba być wielkim telewizyjnym macherem, żeby wiedzieć, że od cyferek, wykresów i statystyk to tylko głowa boli, a najazd kamerą na płaczącą matkę niesie w sobie potężny ładunek emocjonalny mający bezpośrednie przełożenie na zysk z reklam.



Czasami myślę, że należałoby w ogóle zakazać puszczania takich materiałów. Wiadomo, że dziennikarz pokazujący chore dziecko zawsze będzie miał rację. Z drugiej strony, można rozumować, że jeśli uda się w ten sposób uratować jedno dziecko więcej to bilans zysków i strat wychodzi na plus. Oczywiście, takiego bilansu sporządzić się nie da, więc w gruncie rzeczy po raz kolejny na tym świecie gówno wiemy.

sobota, 20 listopada 2010

Dlaczego Janusz Głowacki jest zajebisty?

Bo to, że jest, nie ulega wątpliwości. Zbiorowy onanizm krytyków nad najnowszą książką budzi zastanowienie czy nie odbywa się on bardziej nad autorem, niż nad nową książką. „Good Night, Dżerzi”, wiadomo, rzecz genialna, ale chyba większość osób, po jej przeczytaniu, nie oprze się wrażeniu, że gdzieś coś podobnego już widziała. Tak, prawidłowa odpowiedź brzmi: w poprzednich książkach „Głowy”. Motywów, które się stale przewijają w książkach Głowackiego i które są również w „Good night, Dżerzi” jest mnóstwo. Nie jest to jednak zarzut, książka w dalszym ciągu pozostaje autonomicznym bytem z własną, kapitalną fabułą. A że coś tam się powtarza? Oj tam, oj tam. Czasem tak jest, że chcemy czegoś zupełnie nowego, ale żeby jednocześnie wszystko pozostało po staremu. Tak jest właśnie z Głowackim.



W miarę pojawiania się kolejnych recenzji odnoszę jednak coraz większe wrażenie, że za entuzjastyczną reakcją na książkę kryje się coś więcej. Jest to swoisty kult Janusza Głowackiego, jako autora nietykalnego, którego aż nie wypada krytykować, którego nie chce się krytykować lub którego zgoła może nawet się nie da skrytykować.

Wychodzi bowiem Janusz Głowacki przed swoje książki, one są dodatkiem do kapitalnej postaci, która jest bohaterem samoistnym. Trochę taki „Californication”, ale dziejący się naprawdę. Metaksiążka. Mamy realnego Janusza Głowackiego, który tam, w Ameryce, jest naszym bohaterem literackim, piszącym książki.

To co wszyscy uwielbiamy w książkach Głowackiego, to nie tyle błyskotliwy styl, kapitalny cynizm czy przenikliwość obserwacji, lecz sam Głowacki. Uroczy „Dżanus”, którego kochamy tak bardzo, że sami chcielibyśmy nim być, a niektórym pewnie nawet wydaje się, że wręcz nim są. Głowacki, chyba nieco świadomie gra tymi emocjami, tworząc iluzję, że Ty, kochany czytelniku, w zasadzie jesteś współbohaterem mojej książki. Dopuszczam Cię, na specjalnych zasadach i w drodze wyjątku do lepszego świata, w którym rządzą władza, używki, alkohol, imprezy i wszechobecny sukces. Cóż może bardziej łechtać polskiego czytelnika niż anegdotki o Nowojorskim hajlajfie. Nie żadna tam warszawka, żadne tam polskie kompleksy, które rozsadzają Poland, lecz bez których Poland już dawno utonąłby pogrążony w maraźmie. Nowy York, Parnas, szczyt świata i tam Nasz, a właściwie MÓJ człowiek – Janusz Głowacki. A z nim JA – czytelnik. Stąd już bardzo prosta droga do ukochanej przez Polaków konstatacji –Ja tam, w zasadzie, byłem! Naturalnie, dla znakomitej większości czytelników, świat ten nigdy dostępny nie będzie, ale w dzisiejszym świecie wyobrażenia i urojenia bywają substytutem rzeczywistości, a nawet są lepsze, bo można je dowolnie kształtować.



Stąd czytelnicy i krytycy Pana Janusza kochają i ubóstwiają, traktując go jako nasze narodowe srebro, na które trzeba chuchać i dmuchać, bo nie daj Boże (choć Bóg raczej nie istnieje), stracimy ostatni przyczółek w Wielkim świecie. A przecież, naturalnie, chcemy się zawsze czuć trochę lepiej, niż jest w rzeczywistości.

piątek, 19 listopada 2010

Wybory samorządowe

Jak każdy Polak najlepiej na świecie znam się na polityce. Otóż ja wiem lepiej jak jest naprawdę (naprawdę?) i że w polityce przypadków nie ma, a już szczególnie przypadek nie może dotyczyć Kaczyńskiego. U niego nawet rozwolnienie jest misternym planem kondominium rosyjsko-niemieckiego.



Póki co zbliżają się wybory samorządowe i jako najprawdziwszy Warszawiak (już 6 lat tu robię), staję przed dylematem na kogo oddać mój szalenie ważny, cały jeden, głos. W zasadzie dylematu by nie było, gdyby nie mój wrodzony oportunizm, każący wspierać ancien régime. Otóż, gdyby nie to głosowałbym na Zielonych. Już sama nazwa, no proszę Państwa, jak wspaniale się kojarzy. Wiadomo, lasy, Wojciech Młynarski i Jamajka.

Raz Dwa Trzy - Jeszcze w zielone gramy

Ale przede wszystkim jacy wspaniali kandydaci. No gdybym mieszkał na Ursynowie, to na kogóż innego mógłbym zagłosować, jeżeli nie na Pana Tomasza Piątka. Kandydat ten ucieleśnia dwie najwspanialsze cechy jakie może skupiać potencjalny samorządowiec – jest pisarzem i byłym hardcorowym heroinistą. Po przeczytaniu książki „Heroina” jak każdemu normalnemu młodzieńcowi zamarzyło mi się pójście na totalne narkotyczne dno. Podobnie jak dla każdego normalnego ucznia podstawówki po przeczytaniu „My, dzieci z dworca Zoo” autorytetem staje się Detlef (oni) lub Christine (one).

Ponadto, Pan Tomasz Piątek, co wynika z powyższego, jest pisarzem. Nie od dziś wiadomo, że za każdą poważniejszą rewolucją stał skryba, więc może i Warszawa doczekała się swego. Na początek proponowałbym rewolucje w dziedzinie nomen omen prozaicznej, a mianowicie psich kup na stołecznych brukach. Zaznaczam, iż obie powyższe właściwości predestynują Tomasza Piątka do stanowiska radnego, przy czym bardziej ta druga. W końcu heroinę ponoć rzucił, a pisarstwem para się dalej. Chciałoby się zakrzyknąć, wzorem towarzysza Gomułki, literaci do piór!

Dworuję sobie z uroczego Pana Tomasza, choć on temu nie nie winien. Umówmy się, cóż poradzić, że nowoczesna lewica, z definicji aż prosi się o kpiny i protekcjonalne traktowanie. W świecie, w którym zło zawsze zwycięża z dobrem, pięknoduchowskie klimaty zielonych tak mają się do politycznych machinacji, jak Adam Michnik do Tańca z Gwiazdami (Aaaaa z jaką gwiazdą miałbym taaa-tańczyć?). Sądząc po poparciu, jakim się cieszą Zieloni, większość społeczeństwa również chce im oszczędzić przykrości i niegodziwości związanych ze starciem z zakutymi łbami „zawodowców”.



Nie żebym wychwalał obecną klasę polityczną, która również nadaje się w dużej części do tak koncepcyjnych działań jak kopanie rowów. Tyle, że Tomasz Piątek w ich miejsce to trochę jak murarz zastępujący hutnika na stanowisku piekarza. Od razu wiadomo, że z tej mąki chleba nie będzie. Ani nawet makowca. A zresztą nie wiem, może i się nadaje? W dzisiejszych czasach nic nigdy nie wiadomo na pewno...

sobota, 9 października 2010

Janusz Rudnicki

Na dowód tego, że czytam czasem jakąś książkę z tych lepszych lektur, chciałem polecić jednego polskiego pisarza. [W tym miejscu, dwie trzecie czytelników mówi – boooooring! – i całkiem słusznie naciska taki krzyżyk w prawym górnym rogu witryny internetowej. Jeżeli jednak tego nie zrobiłaś/zrobiłeś, poznasz przynajmniej ze dwie barwne anegdoty zawierające słowa powszechnie uznane za wulgarne, czyli to co ludzie tak prostaccy jak my, lubią najbardziej.]



Janusz Rudnicki w tym roku był nominowany do nagrody fundowanej przez znanego producenta odzieży sportowej. Jak można się domyślać nagrody tej nie zdobył. Zdobył ją Pan Tadeusz Słobodzianek za książkę „Nasza klasa”. Nic nie mam do tego autora, książki oczywiście nie czytałem – bez przesady, nie wszystkie naraz – ale nagroda wydaje mi się dość pretensjonalna i do bólu poprawna, z gatunku tych so gazeta wyborcza stylin’. Cytując źródło - Akcja "Naszej klasy" osnuta jest wokół pogromu w Jedwabnem w 1941 roku. Opowiada o uczniach i uczennicach jednej klasy szkoły powszechnej, Polakach i Żydach z małego miasteczka na wschodzie Polski. Razem uczą się, bawią, wchodzą w dorosłość, aby podczas wojny stać się dla siebie katami i ofiarami.

No proszę Państwa, no ileż można wałkować ten temat, umieram z nudów, przecież filosemityzm już od dawna jest niemodny. To już się skończyło – Szalom na Szerokiej, Nigel Kennedy grający z Kroke, kupowanie menory jako durnostojki i stawianie jej na półce koło miniaturki wieży Eiffla, muszelek z Bałtyku i tatrzańskiej ciupagi. Znając Gazetę Wyborczą (przez ukochanych a rebours prawicuchów zwaną również Wybiórczą wymiennie z Gadułą Wyrodną), za kolejnych 20 lat dalej będzie istniał tylko temat Jedwabnego i zadawanie pytań młodym Polakom: Czy już się Stasiu pogodziłeś z Twoim rówieśnikiem z Izraela? Czy Patryczku przeprosiłeś Goldę za grzechy pradziadka? A jak wiadomo, Patryczek najchętniej zapytałby Goldę w stylu małego Romka Polańskiego – Dymasz się?

Disclaimer. Jako człowiek wykształcony, wyrobiony w towarzystwie oraz czytający Gazetę Wyborczą, pragnę niniejszym zapewnić, iż nie jest moim celem obrażenie czyichkolwiek uczuć, w szczególności Żydów czy Polaków. Ubolewam nad Jedwabnym. To było megachujowe zachowanie ze strony moich rodaków i nie usprawiedliwia nas to, że inne nacje nie mniejsze kurewstwa nam wówczas wyrządzały. Kali nie mieć racji, twierdząc, że jak on to dobrze, a jak jego to niedobrze.



Do rzeczy, bo pół tekstu gotowe, a ciągle nie na temat. Zaczęło się od wywiadu, który przeczytałem z Rudnickim, w którym np. tak opowiedział o tym jak poznał trzecią żonę - Kiedy się poznawaliśmy, powiedziałem: "Chujem ci z oczu patrzy", na co ona: "Bo się w nich odbijasz", albo jaka jest różnica między stosunkami sąsiedzkimi w Niemczech i w Polsce - W Niemczech, jeśli przeszkadzałbym sąsiadom, dostałbym pismo urzędowe, że w związku ze skargami prosimy, w przeciwnym razie naruszenie przepisu takiego i takiego. A u nas? Zapukałby do moich drzwi sąsiad i powiedział: panie Rudnicki, mówię tu do pana w imieniu lokatorów, przestałby pan kopcić na naszym wspólnym balkonie i stawiać tam słoiki, bo nas to po prostu, za przeproszeniem, wkurwia. A pan Rudnicki powiedziałby: dymię przecież w kosmos. A co to wy, gwiazdy, kurwa, że wam to przeszkadza?, albo o symbolach w literaturze - Do symboli w prozie to mam stosunek więcej niż przerywany. Symbole to taki rodzaj gimnazjalnego quizu. I ta satysfakcja, że się je odgadło, ojej. Symbol to objazd. A ja wolę prosto, choćby po dziurach.

Więc od razu mi się spodobał, bo zwęszyłem kapitalne kpiarskie, ironiczne i cyniczne podejście do rzeczywistości. Przeczytałem zatem opowiadania „Śmierć czeskiego psa” i sprawiło mi to radość, bo w większości są zajebiste. Jednocześnie afirmacja świata i zgorzknienie. Na przemian depresja i śmiech. Mizantropia i wiara w człowieka. Więc generalnie nieistotne czy na Najka Rudnicki zasłużył czy nie, polecam przeczytanie. Z pewnością spodoba się każdemu, kto lubi klimaty Głowackiego, Himilsbacha, Andermana. Na zachętę powiem, że opowiadania liczą tylko niecałe 200 stron dużą czcionką w wydawnictwie WAB, więc bardzo nie boli.

sobota, 2 października 2010

Na salonach

Ostatnio spędzałem dużo czasu w domu. Uczyłem się. Przez to się nudziłem. Nuda doprowadziła mnie do desperacji. Desperacja doprowadziła mnie do sprawy najgorszej, do surfowania po sieci Internet. Tu natomiast czekał (czekał od bardzo dawna) demon w sensie ścisłym. Portal www.salon24.pl (w skrócie portal ów skupia środowiska prawicowe, prawicowe bardziej oraz prawicowe najbardziej).

Nie czas tutaj by cytować Stanisława Lema – „Nie wiedziałem, że na świecie jest tylu idiotów, póki nie skorzystałem z Internetu”. Nie czas by tłumaczyć, że portalów ci u nas dostatek, a gdzie dwóch Polaków, tam trzy opinie. Wreszcie nie czas by mówić, że to tylko nieszkodliwi internauci.

A jednak! Czytam i się przerażam. No najnormalniej w świecie ci ludzie mają rację! Nie zwariowałem! Jakby nie patrzeć. Całe świadome życie żyłem w błędzie, głosowałem nie na te partie co trzeba, nieprawomyślne poglądy dzieliłem, niewłaściwe wartości (a w zasadzie ich brak) wyznawałem. Źle się prowadziłem, ale Pan Bóg z nieba dobrotliwie pokiwał palcem zrzucając klapki z oczu – Nie idźże tą drogą! - wskazując na szybką ścieżkę ku prawdzie, dobru i sprawiedliwości pod stosownym adresem internetowym.



Pierwsza rzecz. Ludzie z portalu salon24 w znakomitej większości widzą świat prostym, w którym wszystko jest jasne, logiczne i spójne. Nie od dziś głosiłem nieśmiało tezę, że tego rodzaju przeświadczenie wiedzie w najlepszym razie do mentalnego faszyzmu (a jak wiadomo faszyzm to oznaka krótkiego siusiaka).

Druga rzecz. Ludzie z portalu salon24 są potwornie nudni. Jest to nuda wiekuista znamionująca mentalnych starców i zgredów, a zakładam, że jednak większość użytkowników wieku chrystusowego jeszcze nie dożyła. Ja rozumiem, że można być republikaninem w wieku lat 65 i podpalając cygaro pierdolić nieznośnie mentorskim tonem o moralności i pouczać młodzież jak żyć. Ale w wieku dwudziestu lat?

Trzecia rzecz
. Ludzie z portalu salon24 są grafomanami i czytają potworne ilości książek. Owszem przeczytam czasem jakąś książkę z tych lepszych lektur i znanych aktorów, pisarzy znaczy się, śmiem twierdzić, że nawet trochę ponad średnią wyrastam. Ale też zdaję sobie sprawę, że wraz z kolejną przeczytaną książką nie zwiększa mi się linearnie inteligencja, czyli zupełnie odwrotnie niż u użytkowników wzmiankowanego portalu. Mao Zedong pochłaniał jedną książkę za drugą, niemniej niż trzy dziennie jebany czytał, a jego wachlarz zainteresowań czytelniczych sięgał od klasyków starożytnej filozofii po przepisy kucharskie. Jak wiadomo, cały chuj z tego czytania dla Chińczyków wyszedł i na obiad zęby w ścianę wbijali.



Disclaimer. Nie utożsamiam prawicowców z idiotami (z zasady). W dalszym ciągu, choć z coraz większym zdumieniem, dopuszczam, że ktoś może wierzyć, że Jarosław Kaczyński ma rację. W ostateczności dopuszczam, że nawet młodzi ludzie mogą go wspierać. Ale żeby się tym w wolnym czasie, w sposób absolutnie grafomański i nachalny, chełpić? Ale żeby płodzić cztery opasłe teksty codziennie, z których wynikają tylko groźby Rosji, Unii Europejskiej, Michnika i Geremka (pamiętacie słynny transparent na pogrzebie – „Dziękujemy Ci Boże, że już go od nas zabrałeś”)? Ale żeby czytać Nasz Dziennik i oglądać TV Trwam? Taa, znowu Bismarck miał rację – „Kto nie był socjalistą za młodu, ten na starość będzie łajdakiem”.

sobota, 25 września 2010

Dylemat oralny

Branżowe gazety plotkarskie donoszą, że David Beckham zdradził małżonkę Victorię z prostytutką. Rzeczona kurtyzana pochwaliła się w brytyjskiej bulwarówce, że zrobiła Davidowi laskę. Ściślej nawet parę lasek. Stwierdziła przy tym, iż nie uważa tego za zdradę Davida wobec Victorii, wszak to tylko blowjob był. Słynące z precyzji i drobiazgowości w tej mierze magazyny nie sprecyzowały czy blowjob był z przysłowiowym i anegdotycznym „połykiem” czy też bez, tudzież jak wpływa to na klasyfikację oralno-moralną zdrady Becks’a lub braku zdrady.



Żyjemy w bardzo ciekawych czasach. Dawno temu tworzone były meganudne filmy z nurtu kina moralnego niepokoju. Szczególnie reprezentatywnymi przedstawicielami owego nurtu byli tacy twórcy jak Krzysztof Kieślowski, Feliks Falk czy Krzysztof Zanussi. W swych filmach poruszali dziwaczne i wydumane problemy związane ze społecznym nieprzystosowaniem czy relatywizmem moralnym bohaterów, które nijak się miały do prawdziwych problemów zwykłego człowieka. W sposób jasny i zrozumiały, wynikający z dialektycznej teorii dziejów, problemy te dawno skończyły się robiąc miejsce prawdziwym życiowym dylematom i ludzkim niepokojom, takim jak przedmiotowa „laska”.

Problem jest oczywiście ważki oraz złożony i obawiam się, że tak naprawdę nie do rozwiązania. Nie jest przy tym bynajmniej sporem czysto teoretycznym, który odbywałby się w zaciszu akademickich murów. Ba! On ma pierwszorzędne znaczenie praktyczne dla całej warstwy społecznej młodych Polaków i Polek, Europejczyków i Europejek i aktualizuje się w szczególności wraz z nastaniem weekendu. Dylematem podstawowym jest oczywiście to, czy laska jest zdradą czy nie. Jeżeli tak, to czy zdrada istnieje po obu stronach, tj. czynnej, sprawczej (ona lub on) i biernej, wykonawczej (on)? Brnąc w problem głębiej, czy okoliczności czynu są relewantne – czas, miejsce, stan spożycia alkoholu? Zasadnicza jest kwestia winy (czy może wchodzić w grę nieumyślność lub zamiar ewentualny?) i adekwatnego związku przyczynowo-skutkowego, który doprowadził do zdarzenia. O problemie szkody/krzywdy, a także ewentualnego zadośćuczynienia nie wspominając.

Już na tym etapie problemów bez liku i w zasadzie można przyjąć, że jednoznacznych i klarownych odpowiedzi być nie może. Problem spowoduje naturalną polaryzację stanowisk. Jedni będą przyjmowali twarde i dogmatyczne stanowisko, że jakakolwiek forma ingerencji osoby trzeciej w sfery cielesne jest zdradą. Druga strona przyjmie stanowisko elastyczne, że to zależy, że to w zależności.



Tak czy inaczej, w sposób jasny widać, jak bardzo ważna i potrzebna jest publiczna dyskusja i dialog w tym zakresie. Niech casus Beckhama będzie więc dobrym asumptem do jej zainicjowania, bo czas jest najwyższy. Patronat internetowy obejmie Pudelek.pl, a z ramienia telewizji TVN. Moderatorem dyskusji mógłby zostać Kuba Wojewódzki, a Borys Szyc zagrałby w pokazowym filmie „Jak to się robi” dając podwaliny pod nurt kina oralnego niepokoju.



Świat stanął nad przepaścią. Horyzont głupoty przesunął się. Żyjemy w czasach cudownych metafor...

piątek, 10 września 2010

Drobnomieszczaństwo

Mam problem z drobnomieszczaństwem. Zarazem współtworzę je (w bardzo oczywiście niewielkim zakresie) i je z całą stanowczością kontestuję. Taka jakby antynomia chyba.

Ubóstwiam ten cały anturaż drobnomieszczanina (warszawskiego rzecz jasna), pielęgnowania tych kurewsko małych, wręcz minimalnych i w gruncie rzeczy potwornie śmiesznych czynności, jak meble z Ikei, lurowata kawa z pl. Zbawiciela, rurki z River Island, drobne używki, oglądanie ultramodnych i zajawkowych amerykańskich seriali. Zarazem wpadam w szał (Andrzeju... Nie denerwuj się!) na samą myśl, że w tym nonsensownym kole absurdu współistnieję, dbam o jakieś banalne szczególiki z pedantyzmem Adama Miauczyńskiego, w sposób absolutnie kołtuński wyrzekam się różnych rzeczy.

Nie masz, nie masz ratunku ani ucieczki przed jednym albo drugim.



Za stworzenie potwora drobnomieszczaństwa w Polsce obwiniam przede wszystkim telewizję TVN i koncern ITI (zagadka: Jesteś kibicem Legii, znajdź rym do ITI, którym nie jest spier-da-laj). Dopóki na polskim rynku panował Polsat, wszystko było jak Pan Bóg przykazał - po katolicku, prowincjonalnie, z zatęchłym zapaszkiem niedzielnej kapuchy oraz przypalonego schabowego. Rodziny gromadziły się przed telewizorem i jak te lemury wbijały ślepia w Miodowe lata i 13 posterunek. Pełen kolektywizm, paternalizm i żadnej niezależnej inicjatywy. No i mogło by być tak pięknie, żylibyśmy długo i szczęśliwie, wybieralibyśmy bramkę nr 2, wygrywalibyśmy rodzinne samochody i jeździlibyśmy na wczasy nad lodowaty Bałtyk. Zamiast Schengen i swobód Unii Europejskiej, okazywalibyśmy celnikom Paszport Polsatu. W nieskończoność słuchalibyśmy Top One na pierwszym miejscu Disco Relax i wybieralibyśmy Aleksandra Kwaśniewskiego na 10, 11 i 12 kadencję. Przyznaję, gdzieś tkwi we mnie sentyment za taką Polską.

Ale się skończyło, bo wszystko się kończy. Przyszedł TVN, a wraz z nim „cywilizacja Zachodu”. Rozpanoszyły się inne obyczaje – nowy, lepszy świat miasta, w którym panuje pieniądz, egocentryzm oraz tzw. wyzwolenie seksualne. Niczym Piotr I do Rosji przybył Pan Walter jak odnowiciel i zaproponował nowe mody, trendy i zwyczaje, które Polacy z całą skwapliwością przyjęli. Nowym idolem nastolatków i młodych yuppies został Big Brother oraz Tomasz Lis prowadzący Fakty na jeszcze nie upierdolonym stole. W domach Polaków zagościł blichtr, kolorowe stroje i upadek tradycyjnego pojmowania roli i funkcji podstawowej komórki społecznej. Zaczęliśmy biec za pieniędzmi, władzą i zadowoleniem w życiu prywatnym. Atomizacja społeczeństwa postępowała i postępowała, prywatne zawłaszczało publiczne, odpowiedzialność za dobro wspólne, co prawda, już za czasów Polsatu niewielka, zmalała do rozmiaru rzeczonego atomu.



Ale do chłopskiego ad remu, bycie drobnomieszczaninem jest oczywiście świadomym wyborem światopoglądowym. Bywa, że narzuconym przez okoliczności, które takiej postawie ewidentnie sprzyjają. Robić swoje, zarabiać jakieś tam pieniądze, niszczyć się w weekendy, mieć wszystkie tzw. ważne sprawy daleko w dupie. Być umiarkowanym egoistą, nie angażować się ani na lewicy, ani na prawicy, być pragmatykiem, być ironistą, być cynikiem, wieczorami siedzieć na cieplutkiej kanapie i puszczać bąki przed telewizorem, nie wychylać się. I wszyscy są zadowoleniu. Ja nie wkurwiam świata, a świat nie wkurwia mnie. Jakie to proste i wygodne. Dziękuję, dobranoc.

sobota, 28 sierpnia 2010

Młodzi Ludzie Spółka z o. o., czyli konkurs na hip hop. Na rap.

Eurodepupowany Pan Marek Migalski ogłosił „konkurs na hip hop (na rap) opowiadający o wydarzeniach tragedii smoleńskiej”. Zdaniem eurodepupowanego, „konkurs na rap (na hip hop)” jest po to aby zobaczyć jak ”Ludzie Młodzi przede wszystkim traktują TO, jakie TO wywoływało w nich emocje, co O TYM myślą”. Warto docenić uroczego Pana Marka, wobec faktu, że zdaje on sobie sprawę „że to jest ryzykowne (sic!), ale warto Młodym Ludziom zaufać, oddać im pole”. Przyczyną ogłoszenia konkursu było to, iż „Politycy, dziennikarze i publicyści się wypowiedzieli, więc można oddać głos Młodym Ludziom”. Wiem, że już wszyscy konkursem są totalnie zajarani, ale dodam tylko za Panem Markiem, że „Nagrody będę bardzo atrakcyjne dla tych Młodych ludzi, którzy interesują się hip hopem (rapem)”.



Co tu dużo mówić, Pan Marek-rap hip hop-Migalski nie ma zielonego pojęcia o muzyce. O młodych ludziach też nie. To raczej reprezentant nieszkodliwego, z zasady, gatunku nerd’ów, który w każdej normalnej podstawówce i liceum, jest tępiony przez „chłopaków” w wiecznie zapoconych szatniach po wuefie za wymądrzanie się na lekcjach chemii i historii. Na szkolne dyskoteki też raczej nie chadzał. Jak dobrze poszło, to może w zaciszu domowej ciżby, badał pod kołdrą (po ciemku, bo grzech) męską anatomię, na skutek wiedzy zdobytej w trakcie lekcji biologii. Na skutek takiej, częściowo wypaczonej młodości, rosną potem dorośli ludzie, którzy mszczą się na Młodych Ludziach, poprzez organizowanie im konkursów na rap na hip hop.

Ponieważ chyba należę do reprezentantów owego zbioru „Młodych Ludzi”, czuję się w obowiązku zaprotestować przeciwko upupianiu mnie, oraz złożyć wniosek formalny w stylu Adama Michnika, o odpieprzenie się od Młodych Ludzi!



Tym bowiem, co mnie irytuje niepomiernie jest utrwalanie społecznych stereotypów. W ramach takiego działania, Młody człowiek słucha hip hopu rapu, rysuje graffiti i ubiera się w spodnie z opuszczonym krokiem. Tak określony Młody człowiek z definicji nie może powiedzieć niczego ciekawego o czymkolwiek poważnym, przeznaczonym dla świętych starców, jak polityka, ekonomia czy literatura. W tym schemacie, pół roku po tragedii Smoleńskiej, Pan Eurodepupowany, po uzyskaniu opinii na ten temat, w kolejności – polityka, klechy, dziennikarza, pisarza, poety, lekarza, filozofa, aktora, sportowca, weterynarza, położnej, ekspedientki, kierowcy TIRa i kurwy - raczy zapytać Młodych Ludzi, co też oni mają do powiedzenia.

Gówno! – powinien odpowiedzieć Młody Ludź – Nie rapuję i nie jestem admiratorem kultury hip hopu, podobnie jak Pana anachronicznej i obskuranckiej formacji Prawo i Sprawiedliwość. Słucham muzyki klasycznej i zachwycam się operami Mozarta oraz podobnie jak Adam Miauczyński kocham Chopina. Jak chce Pan poznać moją opinię na temat katastrofy w Smoleńsku, to niech mnie Pan na początek nie traktuje mnie jak bezmózgiego Yeti. To, że zdarza mi się zajarać blanta, nie oznacza jeszcze, że nie potrafię sklecić setki przed kamerą, w ramach której zapytany o określony aspekt owego tematu, w konstruktywny i zwięzły sposób wyrażę swoje refleksje. Pragnę również uprzejmie poinformować Pana, iż według wpisu w Krajowym Rejestrze Sądowym na chwilę obecną nie jest Pan Prezesem Zarządu spółki z ograniczoną odpowiedzialnością Młodzi Ludzie, więc niech Pan nie przypisuje sobie praw do reprezentacji tudzież zarządzania organizacją ludzi, którzy nie ukończyli 26 roku życia. Z poważaniem...

środa, 11 sierpnia 2010

Kościół Nasz powszechny

Nieco dla równowagi, po ostatnich wypocinach na temat krzyża, chciałbym wziąć teraz kościół w obronę. I nie ma tu żadnych żartów czy puszczania oka. Choć nie jest mi po drodze z Rydzyjkiem i jego ekscelencją i eminencją ks. abp. Michalikiem, wciąż postrzegam rolę kościoła jako pozytywną, a jego obecność potrzebną.

Jest to obrona poniekąd karkołomna w czasach, w których jak nigdy dobry wizerunek jest podstawą sukcesu w każdej dziedzinie. Co tu dużo mówić, Kościół ma pod tym względem przejebane. Popularni „czarni” nie dadzą się lubić.



Strój. Zacznijmy od szaty, która podobno nie zdobi człowieka – bullshit! Jednolity czarny uniform, czasem tylko jakieś purpury czy czerwienie, no i biel u „Pierwszego”. Krój zawsze ten sam, z miejscem powyżej pasa na gigantyczny (rośnie wraz z miejscem w hierarchii) bojler. Największe pole do popisu daje nakrycie głowy, ale umówmy się, kto nosi kapelusze?

Poglądy. Absolutnie nie dające się pogodzić ze smutną rzeczywistością. Gdzie dzisiaj, w dobie wszechkonsumpcjonizmu, postępującego egocentryzmu, powszechnego rozpasania i ekspansji Chińczyków, ktokolwiek myśli o czystości małżeńskiej, stronieniu od używek i słuchaniu księdza w kościele.

Subsydia. Główną nagrodą za życie zgodne z zasadami ustanowionymi przez kościół jest życie wieczne. Plus wartość sama w sobie jaką jest życie zgodne z zasadami ustanowionymi przez kościół. Spróbujcie sprzedać to hipsterom z pl. Zbawiciela i zgadnijcie dlaczego na tacę dają w Planie B.

Źródła poznawcze. Kto ma czas i chęci zgłębiać Biblię czy encykliki papieskie, opasłe tomiska z absolutnie nieprzystępną, wieloskładniową frazą? Na, nomen omen, Boga, dzisiaj się czyta rysunki Raczkowskiego!

Bunt pokoleniowy. Czy trzeba mówić, że w hierarchii autorytetów przeciętnego, małoletniego mieszkańca Warszawy, Babcia namawiająca na pójście do kościoła, walczy o 7 miejsce z lodówką?

Z powyższych, a i pewnie wielu innych względów, kościół nieodwracalnie traci rząd dusz. Jasne, nie jest to może jeszcze teraz odczuwalne i widoczne, ale wyrwa pokoleniowa się tworzy okrutna. Za dwadzieścia lat, jak generacja Rydzyk zmieni adres zamieszkania, kościoły będą świecić pustkami.

A przecież mi żal

Cenię sobie Kościół za zakres wypełnianych funkcji społecznych, w tym przede wszystkim częściowe zastępowanie Państwa w sferze socjalnej. Prawda jest chyba bowiem taka, o czym się zapomina, że tylko kościół na serio opiekuje się w Polsce ludźmi doświadczonymi przez los. Tylko kościół na szerszą skalę zapobiega inkluzji całych grup społecznych – ludzi starszych i wymagających opieki. To kościół ma monopol na obrzędy pogrzebowe. Kościoły i zakony prowadzą przychodnie, szpitale, hospicja. Ja wiem, że to wszystko się z rozpaczą i smutkiem kojarzy, ale ktoś musi to robić, póki godność każdego człowieka cokolwiek jeszcze znaczy i eutanazja ludzi po 65 roku życia nie jest obowiązkiem.

Nie ma się co oszukiwać. Wraz z odchodzeniem od kościoła ludzi, zaczną i odchodzić pieniądze. Dzisiaj jeszcze Kościół się trzyma, każdy rząd przychodzi po prośbie, co budzi nieraz i mój sprzeciw. Za dwie dekady, znaczenie zmaleje i to kościół będzie pukał do drzwi KPRMu, na ogół bezskutecznie. A jak kurek z mamoną się przykręci, to nie będzie pieniędzy na działalność dobroczynną.

No i zniknie element lokalnego folkloru. Jakby nie patrzeć bez rozmów niedokończonych, moherowych beretów, Radia Maryja, akcji krzyż, sacro polo, JP2, B16, Polska będzie po prostu nudna i nijaka... A i tak jest już nudna bez Żydów z 68'...

sobota, 7 sierpnia 2010

Społeczeństwo podzielone jest, czyli „Zostawcie Kżyża mjastu”

Akcja pod Pałacem jest w toku, a jej przebieg każdemu wykształconemu przedstawicielowi klasy średniej jest znany. Krzyż powoli staje się już elementem rodzimej popkultury, po tym jak w jego obronie zjawili się Elvis Presley oraz szturmowcy z Gwiezdnych Wojen. Krucyfiks wywołał przy tym gwałtowną polaryzację społeczeństwa, która generalnie jest dość przykra, ale w sumie zrozumiała i będąca prostą konsekwencją katastrofy w Smoleńsku.

Co do zasady, nie traktowałbym krzyża jako samoistnej przyczyny całej afery. W sposób oczywisty była to tylko odpowiednia podpałka dla iskry, który tliła się już od dawna. A jak wiadomo krzyże palą się dobrze, zapytajcie Ku Klux Klan.

Strony sporu podzieliłem roboczo na Talibów (bo zaiste, w fanatyzmie religijnym są trendsetterami) oraz uczestników krucjaty alias krzyżowców (wiadomo). Wina Talibów jest bezpośrednia i aż nadto widoczna. Zawinienie uczestników krucjaty jest pośrednie i domniemane. Poniżej wykrzykuję mój wkurw wobec obu stron (względem Talibów oczywista bardziej).

Co mnie wkurwia u Talibów?

Pokrótce, wszystko – głupota, fanatyzm, zawiść. Co by jednak nie mówić, ludzi którzy bronią krzyża, trudno uznać za reprezentatywnych dla społeczeństwa. Ot, zebrała się grupka wariatów i obłąkańców, których popiera, z przyczyn politycznych, najważniejsza partia opozycyjna. Błędnym jednak chyba jest myślenie, że ludzie popierający PiS w większości faktycznie tak bardzo tego krzyża chcą. Jeżeli nawet, to pewnie na zasadzie naturalnego odruchu sprzeciwu. Ich wina również jest jednak oczywista, o czym dalej.

Dostaję apopleksji także na reakcje Kościoła, który ma jak w banku tegorocznego Oscara za najlepszą drugoplanową rolę Piłata. -Przecież My, nie mamy nic z tym krzyżem wspólnego! To sprawa Miasta/Kancelarii Prezydenta/Harcerzy/Straży Miejskiej/Zakąsek&Przekąsek/Kamieniołomów!* (niepotrzebne skreślić) –No My? Owszem, no używamy krucyfiksów w ramach stosowania jednolitego designu i używanych logotypów, ale Czerwony Krzyż przeca też... Żal, aż dupę ściska, że Kościół nie potrafił wydelegować jednego klechy z jajami (a są tacy i nawet nie używają ich do celów wszetecznych), który stawił by czoła dewocji i bigoterii, najnormalniej w świecie zabrał krzyż i żaden okrzyk gestapo byłby mu niestraszny.

PiS – no comment. Arcybałwany. Główni sprawcy konfliktu, podchwycili temat, zamiast z tematem spasować. Podsycają agresję i zwierają szeregi. Mam nadzieję, że od tego krzyża i krzyżem dostaną po dupie i w życiu i w sondażach. Akcja Zimny Lech pokazała jasno, że będą grali na litość wymienną z wściekłością i pretensją smoleńską do wszystkich i na wszystko. Niech imię ich będzie zapomniane, w szczególności w trakcie wyborów.

Co mnie wkurwia w uczestnikach krucjaty?

Sam jestem uczestnikiem krucjaty, bo oczywiście tego cyrku zdzierżyć już nie mogę, a jak patrzę na te dewoty płączące na bruku, mające szaleństwo w oczach to jak nigdy pragnę zniesienia praw człowieka.

Krzyżowcy też jednak święci nie są, choć mój zarzut jest w zasadzie jeden – pompowanie balonika. Nie zdajemy sobie bowiem sprawy, że im bardziej krzyż kontestujemy, tym bardziej druga strona się konsoliduje. Za każdego jednego Elvisa, pod krzyż przychodzi kolejnych dziesięciu pomyleńców, a na każdego szturmowca, zła strona mocy wysyła transport nowych krzyży, krzyżyków i różańców. Tym samym konflikt narasta i narasta. Oczywiście, trudno tej całej paranoji nie kontestować, wyszydzać i naśmiewać (sam to robię), bo jest ono kurewsko śmieszna i daje asumpt do wielu zabawnych sytuacji. Z drugiej jednak strony cała akcji jest też porażająco smutna. Bo jak tak ma wyglądać życie publiczne, to ni chuja nie zbudujemy dobrobytu i społeczeństwa w Polsce.

Nam trzeba być razem



Wiem, jest to marzenie ściętej głowy, jest to utopia, mrzonki i zamki na lodzie. Jednak bez partykularnej jedności, łączenia społeczeństwa, przeciwdziałaniu atomizacji i wykluczeniom grup społecznych dobrze dziać się w Polandzie nie będzie. Niestety, ktoś musi wziąć odpowiedzialność, a chyba nie muszę mówić, że wzięcie jej przez Talibów, to jak powierzenie niemowlakowi zapalnika do bomby. Jeżeli więc, krzyżowcy nie uniosą się ponad emocje i osobiste urazy, niech żywi stracą nadzieje. Zatem do roboty, młodzi przyjaciele! W szczęściu wszystkiego są wszystkich cele, a mottem naszym bon mot Ola Kwaśniewskiego... Ale, ale, ale, my jesteśmy razem ze sobą tutaj!

sobota, 26 czerwca 2010

Desperado. Tomasz Stańko.



Taką książkę przeczytałem o tytule dość drętwym – Desperado właśnie, ale kontent, nie ma co, zajebisty. Wywiad rzeka z Tomaszem Stańko w mistrzowskim wykonaniu Rafała Księżyka. No proszę Państwa to jest na prawdę dyskurs na poziomie, żadne tam –No a co Pan właściwie gra i ile Pan płyt nagrałeś? O świetnym i wszechstronnym przygotowaniu redaktora K. najlepiej chyba świadczy to, iż niektórych rzeczy, które wspomina, nie pamięta nawet sam Stańko (sic!). No, ale to chyba głównie z powodów substancji psychoaktywnych, które Stańko spożywał, a i owszem i w nadmiarze.

Właśnie wątek dragów. Nieśmiale postawiłbym tezę, że większego rokendrollowca w polskiej muzyce popularnej nie było. To, co i ile brał, jak mieszał, jak długo i jak intensywnie, przechodzi pojęcie i sam Stańko przyznaje, że kawał z niego skurwiela, że to przetrzymał i wciąż żyje. Wątek to szczególnie godny wyróżnienia z uwagi na jałowość Tej ziemi, na której zwykle rodzimi grajkowie największy kontakt z narkotykami mieli na zabiegu czyszczenia łękotki, jak im anestezjolog aplikował eter. Świetne są też przemyślenia Stańki na temat dragów, chłodne i konkretne, obdarte z hipokryzji i patosu, ale też bez bałwochwalczego reklamowania czy podniecenia.

Druga rzecz godna poruszenia to specyficzna filozofia Stańki wobec muzyki popularnej i wymogów rynku. Otóż Stańko, wkraczał w nowy ustrój ciężko zniszczony nałogami, a także tym, że... wypadły mu wszystkie zęby (choroba genetyczna), co dla trębacza jest dramatem, bo musi się nauczyć „dmuchać” niemal od nowa. Pomimo tego, potrafił szybko dostosować się do nowej sytuacji, osiągając nawet większe sukcesy niż za komuny. Stańko bowiem nie tylko nie obraził się na nowy ustrój, ale jak wykminił, że nikt już teraz go nie będzie ciągnął za uszy na „joby” to po prostu zaczął ciężko popierdalać, aby po pierwsze ktoś go gdzieś zaangażował, a po drugie, żeby zdobyć fanów. Rzadki to przypadek w Polandzie autorefleksji i autokrytycyzmu artysty, który nie tylko nie zwala winy na niesprzyjające okoliczności losu, lecz zaczyna od siebie.



Wreszcie postawa Stańki wobec samego życia, częściowo zaskakująca, bo jego muzyka na ogół mocno depresyjna (kiedyś lekarz mi zakazał jej słuchać...), a on pełen specyficznej afirmacji, kontemplacji nawet świata. Trochę taki new age, ale bezpretensjonalnie i bez zgredowstwa. Last but not least przekonanie o konieczności ciągłej rozwoju, doskonalenia i nauki (68 lat!), w związku z czym Stańko stale muzycznie eksperymentuje, zmienia składy i za wszelką cenę unika odcinania kuponów.

I już ostatnia pochwała dla książki. Język. Jest autentyczny. Jest pełen wulgaryzmów, wrzuconych od tak, czasem jako przecinek, czasem dla emfazy, czasem z podekscytowania. Jest taka grupa na Facebooku – nie ufam ludziom, którzy nie przeklinają. Zdecydowanie ufam Tomaszowi Stańce.

środa, 23 czerwca 2010

JKM, czyli dlaczego Korwina-Mikke uważam za zło porównywalne, o ironio, z Lepperem

Jak wiadomo odbyły się wybory. Wybory te w pierwszej rundzie wygrał wąsaty Bronek, ale końcowe zwycięstwo z Kaczorem jest okupione cokolwiek wieloma niewiadomymi. Ponieważ nie mam z tym problemów (jak wielu moich rodaków) powiem wprost, że głosowałem na Brona, a to gdyż bo ponieważ z dwóch powodów. Primo partia rządząca powinna dostać szansę na pełnię władzy, tak aby mogła wziąć pełną odpowiedzialność za państwo. Dopóki Prezydent eRPe jest z innego obozu, nie mogą realizować tego co planowali, tak chociażby jak PiS przez dwa lata. Sekundo upatruję szans na lepszy rozwój kraju jednak pod przewodnictwem PO, a nie PiS. Niemniej, co chcę zaznaczyć, szanuję osoby, które głosują na PiS i nie utożsamiam ich (z zasady) z idiotami. Potrafię zrozumieć tok rozumowania ludzi wspierających tę opcję, niemniej nie podzielam go.



W tym wpisie chciałem jednak krótko poruszyć wątek mojego ulubieńca a rebours, czyli Janoosza Coorvin-Mikke, który to osiągnął wynik, jak na jego możliwości, więcej niż przyzwoity. Jest to przypadek fascynujący, gdyż kandydat ten cieszy się sporym poparciem wśród ludzi wykształconych, dobrze sytuowanych finansowo i politycznie świadomych. Przyczyn takiego stanu rzeczy upatruję co najmniej kilku.

Po pierwsze, JKM jest zatwardziałym liberałem podobnie jak na ogół jego wyborcy. Po drugie jest niepoprawny politycznie co bardzo się podoba w naszej, polskiej rzeczywistości, w której polityczna debata sprowadza się do gry towarzyskiej typu "Flirt", gdzie wszystkie odpowiedzi na wszystkie pytania są z góry znane i do bólu poprawne, aby tylko ktoś się nie obraził. Tacy to już jesteśmy w tym Polandzie przewrażliwieni na słowo, nie mniej to trend ogólnoświatowy. Po trzecie działa efekt snobizmu, postępującego w naszym świecie egocentryzmu, konieczności odróżniania się i bycia na każdym kroku alternatywnym i niezależnym (ale od czego?). -O nie, ja nie mogę być w większości, muszę głosować inaczej niż ci wszyscy Komorowszczycy. Zagłosuję na Korwina, on jest ZABAWNY, mówi ŚMIESZNIE i INACZEJ niż wszyscy! Wreszcie po czwarte, wizja państwa prezentowana przez JKM jest nęcąca, wszystko łatwo tłumaczy i znajduje cudowne recepty na każdą bolączkę, uwzględniając poranną sraczkę. ZUS i KRUS działa niewydolnie – zlikwidujmy ZUS i KRUS, nie dość, że nie będą działać niewydolnie (bo w ogóle nie będzie działał – proste!) to jeszcze oszczędzimy kupę kasy, no i nie trzeba będzie płacić na nierobów i starców. No zajebiście, że też rządzący jeszcze na to nie wpadli! Unia Europejska jest synonimem biurokracji – wystąpmy z niej, toż to faszyzm gorszy od Hitleryzmu, zapomnijmy o jakichś tam funduszach unijnych czy unijnych swobodach. Wprowadźmy karę śmierci, kładąc lachę na międzynarodowe zobowiązania, budujmy bombę atomową, będą się z nami liczyli Amerykanie.

Z powyższych, a zapewne i innych pobudek, apologeci JKM głosują na niego żarliwie zdając się zupełnie abstrahować od takiej drobnej rzeczy w tym całym galimatiasie wyborczym jak rzeczywistość. Bo spróbujmy sobie wyobrazić jak wyglądałaby kraj, gdyby (Boże broń!) JKM miał pełnię władzy. Toć gdyby on chciał wprowadzać swoje plany w życie (co jednak w warunkach demokracji jest nierealne), nie minął by miesiąc, a na ulice wyszła by tak z czwarta część Polski (górnicy, hutnicy, stoczniowcy, urzędnicy, nauczyciele, pielęgniarki, feministki, lewicowcy etc.) żeby zbiorowo zamanifestować jak to im się podobają pomysły JKM. Alternatywnie, zakładając, że JKM przykumał by, że sorry, obietnice obietnicami, ale teraz jest proces rządzenia i robię co się da, pogrążyłby się w trzy miesiące, no sześć. JKM bowiem tak nadaje do warunków demokracji, gdzie trzeba zawierać doraźne kompromisy, walczyć cierpliwie i wytrwale o każdą jedną decyzję czy mówić ludziom to co chcą usłyszeć, jak Jarosław Kaczyński do Stowarzyszenia Wielodzietnych Rodzin.

Disclaimer. To nie jest tak, że nie zgadzam się z poglądami JKM w ogóle. Pewnie, że wiele rzeczy mówi sensownie i ma generalnie sporo mądrych przemyśleń, a jego przekonanie o konieczności wyplenienia roszczeniowej postawy Polaków jest dobrą odtrutką na codzienny polityczny bełkot o ochronie zwykłego człowieka. Trzeba jednak wyraźnie oddzielić dwie rzeczy – skuteczną politykę od posiadania racji czy dobrych poglądów. Jutro, możemy w spożywczaku spotkać przysłowiowego pana Wiesia, z którym wymienimy nasze polityczne poglądy i okaże się, że są one niemal identyczne, a do tego pan Wiesio jest bardzo sympatyczny i elokwentny, nawet jeśli wali od niego trochę denaturatem. Czy to oznacza jednak, że poparlibyście go w wyborach? No chyba nie. Ponadto, jakby nie patrzeć głosujemy jednak w sprawie gałęzi, na której siedzimy. Ja wiem, że jednostkowy głos nic nie znaczy, ale chyba nikt z nas nie chciałby, aby krajem rządził ktoś zupełnie przypadkowy. Obecne elity polityczne jakie są, takie są, ale jednak kryzysowi zapobiegły i jednak raczej optują za politycznym mainstreamem typu gospodarka wolnorynkowa, UE, NATO.



Obecna polityka to w przeważającej mierze sztuka umiejętnego administrowania, które jest procesem bardzo żmudnym, bardzo trudnym, wymagającym rzadkiej umiejętności zdobywania poparcia, a często zachowywania się jak, mówiąc delikatnie, hipokryta, a mniej delikatnie, skurwysyn. Bo z pewnością w ramach procesu rządzenia nigdy nie zadowoli się wszystkich, co z kolei trzeba zrobić w kampanii wyborczej. Jak słusznie powiedział Otto von Bismarck (ukłony w Twą stronę, Macieju), ludzie nie powinni wiedzieć jak się robi kiełbasę i politykę...

czwartek, 3 czerwca 2010

Don’t Panic We’re from Poland, czyli Polacy na wakacjach w ciepłych krajach

Byłem na wakacjach, na wakacjach ZAGRANICO. Oprócz prymitywnej radości z grzania tyłka w ciepłym piasku, na wakacjach najbardziej lubię obserwować moich rodaków. I tym razem się nie zawiodłem.

Żeby była jasność, inne nacje z pewnością też obfitują we wczasowiczów, może trochę zagubionych i mało rozgarniętych, ale my (Polacy!) mamy chyba jakąś taką cudowną, wrodzoną skłonność do wyróżniania się w tłumie... Dużo nas, jesteśmy widoczni, jesteśmy głośni.



Obrazek Pierwszy – All Inclusive, czyli wszystko wolno, ale wolność to też obowiązek, czyli grzech nieumiarkowania w jedzeniu i piciu

Jeżeli już został wykupiony pakiet bez ograniczeń, oznaczać to musi jedno, trzeba go wykorzystać. Al nie oznacza w żadnym razie prawa, AI oznacza obowiązek. A zatem Polak przystępuje do konsumpcji totalnej! Jedzeniu i chlaniu nie ma końca.

Powiedzieć, że Polak staje się stałym klientem baru, to nie powiedzieć nic. Toć on staje się jego immanentnym elementem. Stałym eksponatem, jak stołki barowe, kolorowe drinki z palemką czy blat. Odpowiada również za nieustanny niedobór szklanek, gdyż będąc przezornym (w tej mierze-zawsze!) od razu zamawia kolejki na cały, długi, pijany wieczór, zakończony upadkiem alkoholowym rzecz jasna ...

W przerwać pomiędzy konsumpcją alkoholową, żeby gorzała żołądku nie wypaliła, trzeba się jednak pożywić, a szwedzki stół sprzyja temu w dwójnasób. Po pierwsze jedzenia jest wpiździet, a po drugie nikt nie patrzy na ręce. Żeby chociaż nasz rodak grzecznie czekał w kolejce na swój posiłek. Niestety, postkomunistyczne przeświadczenie, że dla mnie zabraknie jest silniejsze, więc trzeba się przepychać, z cudownie rozbrajającym komunikatem – ja tutaj stałem...

Obrazek Drugi – Zasady są po to, aby je łamać, czyli grzech chciwości

Pomimo znacznie rozszerzonego zakresu sfery wolności wakacyjnej, spowodowanej AI, Polakowi jest wciąż mało. Ot, taki to już widać naród romantyków z wrodzonym instynktem wolnościowym. Główną zasadą AI, jest zakaz zabierania żywności z hotelowej restauracji. Tym większa zatem radość, gdyż zakazany owoc smakuje najlepiej. Na własne oczy widziałem, jak mój rodak (zwany dalej „Gdzie byłeś” od ciągłego odpytywania mnie w ten sposób – ubek, donosiciel mały, rodzinne resentymenty za dawnymi czasami jakieś?) obmyślił całą akcję robienia obsługi hotelowej w przysłowiowego wała. Oto Gdzie byłeś?, zaopatrzony w plecak typu Campus, przebiegle zajmował miejsce przy dużym stoliku w samym rogu sali, niepostrzeżenie wyciągał na kolana białą chustkę (niby przed samo ubrudzeniem prewencja-salonowiec) po czym systematycznie kładł na nią co następuje: banany, pieczywo, ciastka, ogórka, pomidory, tłuczone ziemniaki. Następnie, w oparciu o metodą zapadni, wyżej wymienione artykułu lądowały na dnie plecaka. Ale, ale! Gdzie byłeś? dodatkowo w celu wyprowadzenia niecnych tubylców w pole, plecak przekazywał pod stołem swojemu wspólnikowi, po czym pewnym krokiem obaj wychodzili, aby świętować zwycięstwo w pokoju i dzielić „łupy”.

Obrazek Trzeci – plażowanie, czyli grzech pychy

Powszechny obrazek i widomy dowód świadczący o pobycie w ciepłym kraju, czyli opalenizna na raka. Czerwień na ciele jest nawet bardziej czerwona, niż najbardziej zatwardziały elektorat SLD. Do tego odchodzące z pleców całe płaty skóry – estetyczny skandal, obleśność. Prawdziwy Polak wódce nie odmawia, ale olejkowi do opalania już tak (pewnie dlatego, że nie ma procentów). Twardziel, macho, Pudzian. Co ja pedał jestem, żeby się smarować? Natura jednak oszukać się nie da, toteż drugiego dnia turnusu, jak i każdego następnego, aż do wylotu, najważniejszym plażowym atrybutem staje się nierozłączna biała koszulka typu T-shirt z nieodłącznym napisem - Łeba 98’, Jestem seks-instruktorem, Piwo Żuber, Zakopane, Licheń, Bobry, CHWDP...



Epilog – światełko w tunelu

Wizerunek Polaków ZAGRANICO co tu dużo mówić nie jest zbyt pochlebny. Klapki Kubota z białymi skarpetkami, bro w dłoni lewej, szlug w prawej (wymiennie), łysa glaca lub platynowe odrosty, kurwa na języku, wszystko głośno i z przytupem, a motto jego JESTEM NA WAKACJACH. Jest jednak przynajmniej jedna nacja, której wizerunek puka w dno od spodu - Rosjanie ...

Mój osobisty faworyt wśród reprezentantów naszych wschodnich sąsiadów, wyróżnił się tym, że pierwszy raz z hotelu wyszedł chyba w dniu wylotu, przez cały tygodniowy pobyt nie zmieniał stroju, garował od rana do rana, w pijackim widzie wwalił się w trakcie pokazu tańca lokalnego, na tancerkę, a razu pewnego zamówił drinka, którego chyba nawet sam autor kultowej książki „Moskwa. Pietuszki” - Wieniedikt Jerofiejew by nie wymyślił – pół szklanki whisky, shot likieru, shot wódki wraz z odrobiną sprite na wierzchu... Oć, kurwa!

środa, 21 kwietnia 2010

Wszyscy jesteśmy Kapuścińskimi

Czytam książkę pod tytułem Kapuściński. Non-Fiction. Jest to biografia. Biografia ta daleka jest od hagiografii i lizania Kapuścińskiego po fiutku. Reszty dowiecie się z gazet. Pardon, już się pewnie dowiedzieliście. Więc, jak wiadomo, jest to książka kontrowersyjna, albowiem, różne grzeszki Kapuścińskiego na światło dzienne zostały wyciągnięte. Po lekturze tej książki, a raczej po tym co wyczytali jedni z drugimi, w jednej bądź drugiej gazecie, powszechny tumult się uniósł – Kapuściński był jebaką, mitomanem i partyjniakiem. Czyli mniej więcej jak co trzeci Polak w minionych czasach.



Cały problem, jak mniemam, z biografiami polskich tzw. autorytetów sprowadza się chyba zawsze do tego samego. Mianowicie OP (opinia publiczna – czymkolwiek ten dziwoląg jest, nie wiem, ale małpuję za Wyborczą) nie traktuje ich jak ludzi, lecz jak pomniki – dostojnie stojące na firmamencie grubo ciosane głazy. O ile nic się w tej mierze ostatnio nie zmieniło, pomniki nie jedzą, nie piją, nie oddają moczu do rynsztoka, nie rzygają w klubach, a już tym bardziej nie kopulują poza małżeńskim łożem. Jeżeli zatem jeden kołtun z drugim dowiaduje się potem z książki, że jakiś tam Kapuściński cudzołożył (i to pewnie w Afryce! Z czarnym ludem!) święcie się oburza, pali całą jego biblioteczkę na stosie i wyklina nazwisko jako trędowate. Pomnik nie może mieć bowiem, żadnych ludzkich przymiotów, a tym bardziej ludzkich słabości. Jedyny zatem los jaki może czekać Pomnik-wiarołomcę, który owe słabości okazał się mieć a i owszem i w nadmiarze, to transport do najbliższego zakładu kamieniarskiego (żeby chociaż do Himilsbacha).

Przykład Kapuścińskiego nie jest tu nowy, ostatnio na topie była biografia Lecha Wałęsy aka TW Bolka pióra niejakiego Zygzaka – prawicowego hunwejbina. Wałęsa, mówiąc łagodnie, nie został w niej przedstawiony jako elektryk ucieleśniający światłość mądrości czy uczciwości. To jednak przeciętny obserwator polityki i losów Wałęsy powinien wiedzieć od dawien dawna, natomiast z książki można było usłyszeć również uroczą anegdotkę, jak to młody Lechu w komży pod wpływem naporu dróg moczowych postanowił nie biec do oddalonej sławojki, lecz wysikać się do kropielnicy w kruchcie (pozostaje nam mieć nadzieję, że na sikaniu się skończyło).

Jeszcze wcześniej z lubością dokopano Czesławowi Miłoszowi, który w swoim czasie nieprawomyślne ciągoty prezentował ku komunistycznej władzy. Kaczmarski – wiadomo degenerat, chlejus i prześladowca dziecka. Kołakowski – komuch. Geremek – szkoda gadać. Kuroń – uuu, ten to dopiero.

Wróćmy jednak (jak mawia znamienity poseł PSL) do ad remu. Z lektury Domosławskiego, przynajmniej dla mnie osobiście, nie wynika wcale, aby Kapuściński był człowiekiem niegodziwym, a już z pewnością, iżby przez całe swe życie nic tylko zajmował się wkręcaniem swoich czytelników. Jeżeli ktoś odczytywał jego książki dosłownie, traktował reportaże ze stuprocentową powagą i wszystkie opisane historie jako do bólu prawdziwe to jego problem. Niemniej powinno się to wydawać trochę dziwne, bo zgodnie ze wszelkimi prawidłami przyrody, ubarwianie, przerysowywanie i dopowiadanie jest naturą człowieka, a co dopiero Polaków. Umówmy się, czyż opowieści o Kongu nie czyta się lepiej, jeżeli Kapuściński mówi nam jak to z Lumumbą popił, albo czy komunistyczne rewolucje w Ameryce Południowej nie pobudzają do pisania na murach „Młodość! Równość! Rewolucja! Polska!”* (niepotrzebne skreślić), jeżeli sam Che Guevara tłumaczy ich sens naszemu dzielnemu reportażyście? Analogicznie, czy opowiadań naszych znajomych o weekendowych baletach nie dzielimy z zasady przez trzy, a deklarowanej ilości wypitego alkoholu przez dwa? A jeżeli prawda nie zgadza się z rzeczywistością? Tym gorzej dla rzeczywistości! Ot i co! Wszyscy jesteśmy hipokrytami, ale takimi w dobrej wierze i zasadniczo nieszkodliwymi, a kto jest bez winy niechaj pierwszy rzuci butelką, pardon kamieniem.



Innymi przyczynami kontrowersji wokół wzmiankowanej książki jest chyba żywotność w polskim zabobonnym ludzie skłonności do mówienia o umarłych wyłącznie dobrze (czyli a contrario, o żyjących należy mówić wyłącznie źle?), a także poprawność polityczna. Domosławski, jak wiadomo był poza wszystkim asystentem Kapuścińskiego i pono przyjacielem, zatem poprawność polityczna nakazywałaby stworzenie ołtarzyka, przed którym na kolanach odmówił by o poranku i z wieczerzy zdrowaśkę w intencji „Whielkiego Reporthera”. Tymczasem Domosławski postanowił brejkać rule i napisał jak chciał i co chciał.

Skromnym zdaniem niżej piszącego, książka ta niczym zasadniczo wspaniałym się nie wyróżnia, jest li tylko bardzo dobrym warsztatowym pisarstwem biograficznym i na tzw. Zachodzie (zawsze ten zachód, a może raz wschód?) przeszła by zapewne bez większego echa. Prawdopodobnie, bo do cholery po to tym biografom płacimy, żeby wynaleźli coś o czym nie wiedzieliśmy, w Polsce za jakieś 10 lat każda biografia będzie pisana w ten sposób, tzn. w normalny. Nieuciekający od spraw mniej chwalebnych, a nawet wstydliwych dla opisywanej persony, co jest zgodne z interesem gawiedzi, która o niczym tak nie marzy jak tylko dowiedzieć się, że komuś wyrastającemu ponad nią powinęła się niegdyś noga. Nie ma co natomiast biadolić o niszczeniu autorytetów, mieszaniu ich z błotem, bo jest to bajka dla dobrych dzieci z dobrych domów, a jak celnie powiedział Mistrz Kołakowski – wszyscy i tak ostatecznie jesteśmy nieudacznikami...

wtorek, 20 kwietnia 2010

I po żałobie

O Tragedii wiedzą wszyscy, nie jest moją intencją w tym miejscu eksponować swoich z tego powodu wzruszeń, bo i pewnie były one tożsame wielu innym osobom. Absolutnie niedowierzanie i ogromna trwoga wobec obrazków z sobotniego poranka. Dojmujący, choć partykularny żal i smutek. Zasadnicza niezgoda wobec straty osób wartościowych, kompetentnych, dobrych. Początkowe spontaniczne wzruszenie postawą ludzi, szybko wszak zderzające się z poczuciem nieuchronnego powrotu tzw. starego, wyrastającym w pewnej mierze z cynizmu i pesymizmu, lecz jednocześnie obarczone smutkiem, że tak być najzwyczajniej w świecie musi. I ten Katyń, niewyobrażalna, bezkreśnie dręcząca symbolika miejsca, czasu i zdarzenia.





Jedna rzecz, której nieodmiennie pojąć nie potrafię przy każdej okazji narodowej żałoby (nawet jeśli ta była żałobą najstraszniejszą) to wezwania i nawoływania bardzo różnych osób do bliżej mi niezrozumiałej zgody i jedności Narodu. Osoby ze świecznika, z prawicy i z lewicy, z kościoła i spoza niego, w uniwersyteckich togach i robotniczym uniformie wyrażają w mniej lub bardziej zawoalowanej formie nadzieję, że pod wpływem zdarzenia, będziemy (po pierwsze nie lubię jak ktoś używa formy pierwszej osoby liczby mnogiej) lepsi, będziemy razem i wreszcie, że ci w Sejmie nie będą się kłócić.
Skąd ta irracjonalna wiara, skąd w ogóle abstrakt jakiegoś wiecznego pokoju i zgody, który ma nas Polaków spotkać, skąd te nadzieje? Powodów jest pewnie całe mnóstwo, natomiast najbardziej mnie dziwi, iż mówią to osoby nieraz zdawałoby się głęboko świadome rzeczywistości i jej nieuchronnego skomplikowania.
Omówmy się, polityka to nie jest, jak słusznie powiedział swego czasu reżyser Pasikowski, dziennik telewizyjny. I nawet szkoda miejsca tu na frazesy, że demokracja rządzi się swoimi prawami. Nie wiem natomiast, dlaczego ktoś uważa Polską politykę za szczególnie ubabraną w błocie. Nasze partie się kłócą, nasi politycy się spierają (po to ich wybraliśmy...), lecz zgoła nie w jakiś szczególnie spektakularny sposób. Jasne są rozmaici pyskacze, ale nieodmiennie stanowią margines wobec politycznego mainstreamu. A zresztą co z tego? W takich na przykład Włoszech, niejaki Silvio Berlusconi, ku ogólnej uciesze nazywał swojego oponenta per „Fiut”, na Ukrainie przepychanki w parlamencie są na porządku dziennym, a w Korei Południowej (to ta lepsza, bogatsza) w czcigodnej izbie niezbędne było otwarcie pogotowia, wobec stałego cielesnego obijania się po mordzie i w inne czułe części ciała. To tak tytułem przykładu. Dwa z trzech powyższych krajów są znacznie bogatsze od nas i bieżąca walka (dosłownie!) polityczna w żaden sposób nie wpływa negatywnie na gospodarkę kraju, a wręcz przeciwnie. Oczywiście są też kraje, gdzie kultura polityczna jest o niebo lepsza i gospodarka też ma się świetnie, ale trudno powiedzieć, iżby istniała jakakolwiek zależność pomiędzy oboma zjawiskami. W tym więc zakresie, trudno mi sobie wyobrazić w czym żałoba miałaby pomóc. Hipotetycznie, Palikot wycofałby się ze swych wystąpień. Co by to zmieniło? Nic.
Zupełnie już bezmyślnym postulatem natomiast, jest nadzieja na porozumienie polityków co do kierunków działań służących Polsce. Toć tego rodzaju myślenie urąga wręcz wierze w rozumność polityków! Innymi słowy powinni oni zrezygnować ze swoich wieloletnich działań, idei, poglądów. Innymi słowy taki np. Donaldu Tusku powinien przestać wierzyć w liberalny (powiedzmy) model Państwa i stać się zwolennikiem IV RP. Oto pół politycznego życia powinien puścić w niepamięć i uznać je za niesłuszne. Oto przez pół politycznego życia błądził, a wszystkie jego starania były w innymi, niż Państwa, interesie. Jeżeli wierzymy w partykularną pryncypialność i ideowość naszych polityków, czyli w to, że jednak służą racji stanu, to nie do pomyślenia jest, iżby pod wpływem żałoby powinni zmienić swoje poglądy. Ba! Oni powinni się jeszcze w nich umocnić, w tym sensie żeby wzmóc działania w celu ich realizacji. Jeżeli wierzymy, że chcą bezpieczeństwa i dobrobytu naszego kraju, to nie tylko nie powinni oni swoich stanowisk porzucać, lecz zgoła powinni oni z jeszcze więszką gorliwością dążyć do ich materializacji.
Patetycznie. Jedyny wymiar w jakim Tragedia może coś zmienić, to wymiar indywidualny. Bliżej niezidentyfikowany stary przestanie prać małżonkę i nadużywać alkoholu, baba zdradzać z każdym swojego chłopa, pani w sklepie oszukiwać swojego szefa, a szef ją gnębić i wykorzystywać. Prawnik zrewiduje swój cynizm i wyrachowanie. Subtelny intelektualista przestanie być arogantem i egoistą dla „zwykłego” człowieka. Oczywiscie i tu wszelkie nadzieje są płonne. Ktoś w gazecie jutro powie, że stał się lepszym człowiekiem, zmienił się dla Kaczyńskich. I to będzie prawda, gdyż wszak możliwe i przewidywalne są jednostkowe metamorfozy pod wpływem tego akurat zdarzenia. Ale one dzieją się codziennie. Ale one dzieją się rzadko.

sobota, 3 kwietnia 2010

Wierzymy w internautów

Internet to zaiste wielki wynalazek. Jedni mówią, że świat zmienił się wraz z powstaniem YouTuba, inni, że bez google to nawet nie wiedzieliby jak spuścić wodę w kiblu, a onegdaj byli i tacy, co twierdzili, że tydzień bez fejsa to gorzej nawet jak mieć trypra przez miesiąc. Jednakowoż ja twierdzę, że to co internet dał nam najlepszego to komentarze internautów.



Komentarze internautów to cały kosmos i to w sensie ścisłym. Spotkać można w nim dosłownie wszystko. Przez światłe eseje po bieżące wylewanie frustracji. Od wysublimowanych pamfletów do rynsztokowego rzucania ścierwem. Przez literackę polemikę ex catedra po swojskie „spierdalaj!”. Z komentarzami interautów mam osobiście (choć z pewnością nie jestem w tym odosobniony) wiele wspomnień humorystycznych, gdy ostatnimi siłami siedziałem na krześle, pomimo obiektywnych powodów ku temu, aby z niego spaść ze śmiechu wobec wypisów internetowych grafomanów. Trudno o jeden klucz udanego, wywołującego spazmy śmiechu wpisu. Czasem może być to wyrafinowane nabijanie się z tekstu, czasem totalnie off-topicowe wtrącenie, czasem znowu reakcja na inny komentarz, reakcja na reakcję, a nawet reakcja na reakcję w następstwie reakcji.


Internetowe komentatorstwo jest ponadto galerią mniejszych lub większych freaków, toposów i motywów. Wszystkim nam jest zapewne znany „ekspert” – A: Witam, jestem ekspertem od Formuły 1, proszę o zadawanie pytań.; B: Co się stanie jak Kubica założy kask tył naprzód? A: To bardzo proste. Pojedzie w drugą stronę. Albo inny motyw – Proszę! Błagam! Pomóżcie mi znaleźć chociaż jeden szczegół, który różni Kaczyńskiego od Jaruzelskiego, Nelly Rokity, Krzysztofa Kononowicza, hydraulika, kota Alika, Irasiada, krzesła, rury, domofonu etc. Albo jak myślicie, co robi X na zdjęciu, np. Jakie, inne niż wiewiórka, zwierze zwisa Bońkowi pod nosem.
Internetowe komentarze są źródłem wszelakiego humoru absurdalnego, ale też i niepoprawnie politycznego, moralnie dwuznacznego, sprośnego czy wszetecznego. To natomiast co stanowi o jego niewyczerpalności to bezdenność wyobraźni, lecz głównie – bądźmy szczerzy - głupoty, internautów.



Spróbujmy jednak przebadać przypadek kliniczny. Za przedmiot analizy obrałem utwór Pioter Rupik feat. Iwona Wągierowska – Magiczna Moc na portalu YouTube, liczba wyświetleń 829327, liczba komentarzy 510.
Zaczyna się klasycznie i rzekłbym uniwersalnie – [macho417] Ja pierdole. A więc prosta i dosadna, skądinąd słuszna, dezaprobata dla poziomu artystycznego piosenki. Zgodnie jednak z dialektyczną teorią dziejów, tezie musi odpowiadać antyteza – [myszka20061] supcio!!!. Są też i komentarze kompromisowe – [ahaaa15] niektóre piosenki Rubika są naprawdę ok, ta jest beznadziejna, tzn. melodia i głos Iwony są w porządku, ale tekst durny! – Pan (Pani?) gra klasyczną rolę internetowego natręta, chcącego się za wszelką cenę podzielić swoją opinią z całym, Bożym światem (bez wzajemności). Jest takich natrętów oczywiście więcej – [RozoweUcho] Piosenka wpada w ucho. Tylko to się liczy dla mediów, dla promocji i dla mas. Wartość merytoryczna, tekst, muzyka to kwestia drugorzędna, którą zajmują się tylko Ci, którzy mają o tym pojęcie, bądź malkontenci, którzy skreślają wszystko dla zasady, używając mądrych słów, tak naprawdę nie mając odpowiedniej wiedzy na ten temat. W tym momencie muszą się również pojawić eksperci - [kbkryfon] jak się nie znasz na muzyce to możesz sobie rzygnąć - patrzysz wyłącznie na swoje gusta muzyczne nie mają pojęcia o muzyce - teorii, technice - nie wypowiadaj się lepiej. Jako muzyk powiem Ci że Rubik i Iwona to świetni muzycy., którzy jednak oceniają piosenki podług różnych kryteriów – matematycznych - [BlackGothicMusic] teledysk na 5, muzyka na 3 średnia 4, poetyckich (?) - [domi000domi] nie liczy sie tekst tylko interpretacja :) skoro brak ci kreatywnosci aby zinterpretowac tekst to nie dziwie sie ze ci sie nie podoba :p, oraz sentymentalnych - [Hystericalish] Pieknie wyspiewana historia przez Iwone, ale tak to jest z nastolatkami.... Szybko jednak odpór dają uroczy troglodyci, w tekstach których trudno w ogóle znaleźć jakikolwiek sens - [amanda2ful] świetna piosenka ale on lepij wyglądał w bląd włosach , ale ogulnie spoko, związek przyczynowo-skutkowy - [powrot8] Nie rozumieją ci, którzy utożsamiają miłość z seksem, ot i wszystko, ale są i tacy dla których miłość tożsama jest z biznesem, zatem Pan Rubik nie dla nich pisze i komponuje swoje utwory czy wręcz dowód funkcjonowania rozumu jako takiego [kami9889] piosenka jest piękna bardzo melodyjna i nader spokojna a komu sie ona nie podoba to niech idzie posluchac prostych kiczów nad ktorymi nie trzeba bedzie sie wielce zastanawiac by zrozumiec ich sens.



Nie brak również typowych frustratów pod wezwaniem kurwakurwakurwa, wyraźnie przewrażliwionych na punkcie słów powszechnie uznanych za wulgarne - [Kasia1989ful] RUBIK to kurwa pedał farbuje się i uśmieszki kurwa wali jak pedofil zryty chuj...., którzy również mogą jednak liczyć na szybką ripostę - [gebet2000] sam jestes gówno. Do pełni szczęście brakuje już tylko niezawodnych wujków dobra rada - [bonifacykot] Rubik bierz się za klasykę, bo pop to Ci nie wychodzi! [Sic! – nie wierzę – dopisek własny autora], również z grafomańskimi zapędami - [protestuje] Nowy tekst dla Wągrowskiej "Pieję pieję jak stara kura, bo mi w gardle osiadła męska rura. Po co się męczyć, po co czas marnować, skoro dla debili mogę występować. Tak mnie wielbią i tak się mną srają, bo takich debili jak mnie tylko kochają[...]. Momentami dyskusja zmierza w meandry zagadnień logiki - [Darkievicz] "Byłeś kiedy cię nie było. " Zdanie nie poprawne w sensie logicznym. N1 dla autora tekstu. Reszta tak banalna i prosta jak łyżka do obuwia; [SiTrickster] Nie ma czegoś takiego jak zdanie poprawne w sensie logicznym. Logicznie zdanie może być jedynie prawdziwe lub fałszywe (w logice klasycznej). Zdanie "Byłeś kiedy Cie nie było." jest poprawne syntaktycznie. Semantycznie też jest poprawne, ponieważ język naturalny nie posiada ograniczeń na poprawość semantyczną. Semantyka i składnia zdania niewiele mają do logiki, tak jak to jest w przypadku niektórych zabiegów stylistycznych, np oksymoronu (np. czarna biel).



W tym szaleństwie można jednak znaleźć i perełki, które okazują się być, niezamierzenie, najbardziej kompetentnym i zdradzającym wizjonerstwo komentarzem – [Mirabax] Nie no słowa faktycznie troszkę bez sensu. Muzyka fajna, ale bez słów chyba byłoby lepiej – no i rzeczywiście, eureka!, gdyby tylko z polskiej muzyki usunąć teksty...

Na koniec tego bezkresnego teatru absurdu, ponieważ teksty należy wieńczyć puentą, mój dzisiejszy komentatorski faworyt, który zupełnie przypadkowo okazuje się być pięknym podsumowaniem - [Krnklz] ale gowno rubik to frajer a zarabia wiecej niz wszyscy ktorzy pisza tu komentarze ... dno ...