środa, 30 marca 2011

Jak zostać zgredem?

Perełka w Tygodniku Powszechnym. "Nie dla nich wysmakowane dysputy, elegancja i styl. Ich sztuka życia to zaledwie użycie. Szybkie i byle jakie. Piwo, muza, plaża, seks. Dla bardziej wymagających jeszcze kino i Msza. I żeby się nie narobić". W ten właśnie sposób, profesor Jan Hartman niczym rasowy zgred wypowiada się o współczesnej (polskiej!) młodzieży.



Co tu dużo mówić... W zasadzie, może poza tą Mszą, wszystko szczera prawda. Zabrakło chyba tylko sztandarowych w takim wywodzie narkotyków, ale to pewnie przez przeoczenie. Ale i tak o obecnej młodzieży można powiedzieć za profesorem Hartmanem, że tylko dno moralne i intelektualne. Aż chciałoby się zakrzyknąć za profesorem „Kiedyś... To była młodzież!”. Od rana do wieczora nie ustawała w trudzie rozwoju fizycznego i duchowego. Jej ideałem była pomoc bliźniemu swemu jak siebie samemu, by wespół budować dobro Rzeczypospolitej. Nie w głowie były jej jakieś fanaberie, czy alkoholowa rozpusta. Zamiast tego w ramach rozrywki raczyła się dziełami starożytnych filozofów. Wszystko to, dodatkowo, wypływało z „bezinteresownego odruchu serca”, a nie jakichś tam partykularnych interesów.

Ktoś mógłby powiedzieć, że szydzę i w kpinę poważny wywód profesorski obracając, usiłuję bronić przedstawicieli z „mojego pokolenia”. Otóż nic z tych rzeczy. Ponieważ profesor Hartman podaje konkretne przykłady mądrości wypowiadanych przez kapuściane głowy jego wychowanków jestem całkowicie pewien, że są one prawdziwe. Co więcej, jestem pewien, że znakomita większość zbiorowości, w którą da się mnie jakoś wpisać, faktycznie taka jest. Chciałbym dodać, że wszelkie te „pokolenia”, „generacje” brzmią überpretensjonalnie, a wszelkie uogólnienia o jakichś „moich”, „naszych” czy „ich” wspólnych więzach zawsze obarczone są ryzykiem narażenia się na śmieszność i z definicji wkurwiają mnie. Otóż jak dla mnie, z racji, że się urodziłem z kimś tam mniej więcej w tym samym czasie wynikają mniej więcej takie same konsekwencje, jak te wynikające z faktu, że obaj z profesorem Hartmanem jesteśmy posiadaczami fiuta, czyli żadne.



Profesor Hartman wykłada na Ujocie, a tam z pewnością same tęgie głowy uczęszczają, więc może dlatego wierzy w słuszność swoich założeń o „młodych ludziach”. Pewno kombinuje tak, że skoro na najlepszym UJ takie bałwany siedzą, to co się dzieje na pośledniejszych uczelniach? No cóż, z doświadczeń z moją alma mater – uniwersytetem warszawskim – wynika, że ani tam takie mądrale, ani gdzie indziej tacy idioci, a poza tym naprawdę w naszym p.o. systemu szkolnictwa nie ma co się za bardzo takimi pierdołami jak wykształcenie wywyższać.



Mój zarzut wobec linkowanego tekstu jest w gruncie rzeczy jeden. Skąd niby wiadomo, że istnieje jakakolwiek różnica na niekorzyść pomiędzy obecnymi młodymi ludźmi, a ich poprzednikami. Zawsze cenne jest utyskiwanie na to co współczesne, ale pewnych dowodów niestety żadnych, poza osobistymi impresjami i wrażeniami. Czy można mianowicie twierdząco odpowiedzieć, na jedno z najważniejszych pytań, jakie stawia teraźniejszość (sic!), że „kiedyś było lepiej”? Jestem zdania, że ni chuja policzyć, zweryfikować tego w żaden sposób się nie da. Tym samym, choć narzekać trzeba, bo wypada być krytykiem współczesności, to jest to działanie dosyć jałowe, znamionujące mentalne zgredowstwo. Na ogół zresztą podbudowane jest to Kazikowym aksjomatem – „Najbardziej wkurwia mnie u młodzieży to, że już do niej więcej nie należę”. Dlatego profesorowi Hartmanowi zadedykowałbym słowa Janusza Kofty „Czy świat się wiele zmieni, gdy z młodych gniewnych wyrosną starzy wkurwieni?

A artykuł bardzo ciekawy, tak w ogóle.

niedziela, 13 marca 2011

Dolina Issy, a sprawa mieszczaństwa

Obejrzałem niedawno film Tadeusza Konwickiego „Dolina Issy”. Mój Boże (choć Boga, jak wiadomo, raczej nie ma)! Powiedzieć, że się nudziłem to nie powiedzieć nic. Zdjęcia ładne, to jedyne co dobrego mogę powiedzieć, no i, naturalnie, cycki są młodej Anny Dymnej (ładne). Ja wiem, że to „Dzieci, wielkie dzieło!” i że nie ma chuja, bo musi zachwycać i z pewnością na lekcji polskiego w liceum za jakąkolwiek inną opinię z pałą bym niezawodnie się ostał w dzienniku. Ale jednak, jakoś nie, może gdzieś w innych okolicznościach recepcja byłaby inna. Ale może jednak nie.



To nie jest tak, że jestem kompletnym prymitywem nie potrafiącym zrozumieć, że kiedyś były takie problemy jak niemożność powrotu w rodzinne strony w związku z przymusową emigracją. Jako umiarkowanie głupi reprezentant mieszczaństwa bywam sentymentalny, więc historie tęsknot emigrantów potrafią mnie jarać. Np. mam taką migawkę z Janem Nowakiem-Jeziorańskim ściskanym na Okęciu przez prof. Geremka w sierpniu 1989. Powrót takiego superherosa do Polski po tylu latach jego starań, walk o to, żeby móc wrócić. I oto ląduje samolocikiem pewnie na płycie warszawskiego lotniska, a tam już wszyscy na niego czekają. Kwiaty, autografy, wywiady. Holywoodzka scena jak się patrzy. Łzy wielkie jak grochy ciekną po policzkach.

Mimo to, „Dolina Issy” to jednak dla mnie za dużo. To wszystko jest nie do wyobrażenia, nie do ogarnięcia mówiąc wprost. Jakieś mgły, trupy, księża, potwory, wszystko to to wierszami okraszone. Dżizus kurwa. Nie wiem. Taki poziom wzruszenia jest obecnie dla mnie nie do osiągnięcia. To po prostu stoi w krańcowej sprzeczności z wyznawaną postawą cynizmu, czy nawet postcynizmu albo postironii (od niejakiego Jasia Kapeli słowa te biorę). Miast się wczuć w klimat, złowieszczo kpię i szukam dziury w całym, szydzeniem mając obrzękłe prawice.



To jest w ogóle szerszy problem postępującej pretensjonalności całych obszarów życia związanego z, co tu dużo mówić, starzeniem się. Rzeczy, które jeszcze niedawno były strawne, teraz są nieznośnie irytujące i stają się wręcz jakimś tabu. Bezpowrotnie minęło przyzwolenie na wczute dyskusje rodem z liceum i początków studiów. Nie wypada przecież (chyba że wpadkowo, mimochodem) rozmawiać o jakichś politykach, sprawie polskiej, roić coś o historii czy filozofii, sprzeczać się o literaturę i inne pierdoły. Rozmowy o filmach też w zasadzie ograniczają się do zwięzłego dialogu:

– Widziałeś?
– Widziałem. Zajebisty/Chujowy!
– No, zajebisty/chujowy...


Oczywiście, to wszystko determinuje coraz większy sceptycyzm i niechęć do rzeczy patetycznych, wysokich, do koturnowości. Wszystko co jest ex definitione poważne wzbudza politowanie, powodując węszenie ściemy i jakiś odruch partykularnego buntu czy przekory. Kiedyś obowiązywało zawołanie „Czas najwyższy, bądź cyniczny!”, ale mam coraz większe wątpliwości czy nie należałoby raczej gorzko skonstatować „Nie bądź mainstream'owym frustratem, skończ z cynicznym paradygmatem”.