sobota, 3 grudnia 2011

Stadion Narodowy - krótka historia marnotrawstwa

Polska to jest kraj na dorobku, ale jak trzeba to musimy koniecznie światu udowodnić, że wyżej sramy niż dupę mamy. Gorzej, że potem „Pan płaci, Pani płaci, My płacimy, to są nasze pieniądze”. Tak se kombinuję, że rychłe otwarcie Stadionu Narodowego po raz kolejny dobitnie powyższą tezę potwierdza.



Najpierw w związku z przyznaniem Polsce współorganizacji Euro 2012 błyskawicznie podjęto decyzję o budowie Stadionu Narodowego. Nic to, że trwała już gruntowna modernizacja stadionu Legii i zasadne wydawało się proste pytanie czy potrzebne są nam dwa nowoczesne stadiony i jak zamierzamy je zapełnić. Budujemy i chuj! I zbudowali. Widziałem, obejrzałem i faktycznie - „O kurwa, ale wielki!”. Skoro jednak już zbudowaliśmy, to wszystkim – m.st. Warszawa, Skarbowi Państwa jako właścicielowi, PZPNowi, a wreszcie nam obywatelom skoro zbudowaliśmy kolosa z podatków, powinno zależeć, żeby ten stadion był użytkowany.

I sprawa się rypła. PZPN, ustami Grzegorza–poem-Panu-Laty, ostentacyjne ogłosił, że kadra będzie grać tam, gdzie będzie to najbardziej dla PZPNu opłacalne, a Stadion Narodowy nie jest jego zmartwieniem. Czyli raczej kadra na Narodowym często nie pogra, tym bardziej, że stadionami w Polsce obrodziło. M.st. Warszawa w zasadzie stadion też pewnie będzie miało w dupie, skoro żadnego hajsu z tego nie będzie, a imprezy może organizować na Legii, której jest właścicielem.





Ale, ale - ktoś powie - stadion to nie tylko mecze piłkarskie, a na Stadionie Narodowym wreszcie będziemy mogli godnie przyjąć gwiazdy muzyczne ku uciesze widzów i właściciela, który już liczył peeleny z tego tytułu. Takiego chuja! Właśnie ogłoszono, że koncert Red Hot Chili Peppers odbędzie się nigdzie indziej tylko na Lotnisku Bemowo (nazywanie tego kartofliska lotniskiem to swoją drogę nadużycie semantyczne).

Ja się na organizacji koncertów oczywiście nie znam, ale tak se naiwny sprawdziłem, że w ramach tej samej trasy RHCP w takiej na przykład Francji koncert odbędzie się na Stadionie Saint Denis, a bilety są cenowo zbliżone do warunków warszawskich (na Bemowie najtańszy bilet 209 pln, w Paryżu 50 Euro). Oczywiście, to święte prawo organizatora - Live Nation, gdzie chce robić koncert, może nawet na polu buraków koło Grójca. Z pewnością zyski będę większe, skoro Polacy i tak pójdą. Pytanie tylko, czy nie powinniśmy gremialnie wobec takiego traktowania nas jako kraju drugiej kategorii nie zaprotestować, nie kupując biletów.



Jak widać na obrazku zarysowanym powyżej, w interesie nas wszystkich jest aby coś z tym fantem zrobić. Rząd powinien matołom z PZPN przetłumaczyć, że nie tworzą autonomicznego folwarku smutnych, szarych panów żywcem wyjętych z lat siedemdziesiątych i po coś ten stadion Narodowym obwołano. My, jako szaraczki, możemy nie kupować biletów, a wręcz bojkotować koncerty nie organizowane w cywilizowanych warunkach. Za dużym jesteśmy już rynkiem, żeby gwiazdom nie zależało, aby schylić tu dupę po kasę. Władze samorządowe Warszawy mają wystarczająco uprawnień, mniej lub bardziej formalnych, żeby matołom z Live Nation skutecznie i raz na zawsze wybić z głowy pomysł organizowania koncertów na Bemowie. To naprawdę trzeba tylko odrobiny dobrej woli i pewnego konsensusu, żeby a to strażacy i policjanci byli wyjątkowo upierdliwi przy inspekcji i wydawaniu zgody na koncert, a to odwlekać w nieskończoność zgodę na sprzedaż alkoholu na koncercie, a to jeszcze dojebać pierdyliard innych wymogów administracyjnych. Że nie do końca zgodne z prawem? Heloł! I co z tego? Tu nie chodzi o rację, tylko o politykę. A chyba nikt z nas nie chce za dziesięć lat oglądać zdezelowanego stadionu, na który z wolna wracają handlarze.

Bardzo, bardzo chciałbym się mylić. Bardzo chciałbym, aby za parę lat, stadion był funkcjonalnym obiektem na którym „coś się dzieje”, bo prawie nic mnie tak nie wkurwia jak marnotrawstwo. Rzeczą, która mnie jeszcze bardziej wkurwia jest głupota i naiwność, że "jakoś to będzie". Otóż nie będzie, jak wszyscy nie wezmą się do wspólnej i konstruktywnej roboty.

sobota, 30 lipca 2011

Kolejki

Bez wątpienia wiele rzeczy w Polsce wymaga wciąż poprawy. Litanię można rozpocząć od niemożności zbudowania autostrad, stabilnego systemu służby zdrowia czy sensownego szkolnictwa wyższego, a skończyć na braku ludzkiej tolerancji, powszechnemu zobojętnieniu na ludzką krzywdę i puszczaniu bąków w środkach komunikacji miejskiej.

Dla mnie fenomenem i jakimś elementem symptomatycznym tzw. „polskiej drogi” są kolejki. I to nie te z turkocącą ciuchcią parową czy elektryczną, lecz kolejki ludzi. Za komuny kolejki były stałym elementem krajobrazu, będąc wynikiem takiego, a nie innego ustroju gospodarczego, który nie nadążał z niczym. Po upadku komuny, kolejki do sklepów co do zasady ustały i należą raczej do wyjątków. Nie oznacza to jednak, że się nie pojawiają w ogóle, a wraz z nimi najgorsze polskie demony.



Taka scenka rodzajowa. Piję sobie wczoraj pod klubem PKP Powiśle i miałem taki kaprys spożyć naleśnika z pobliskiej budy. Kolejka do niej niby nie jakaś monstrualna, ale wolno idzie, bo naraz tylko dwa naleśniki mogą się robić. Trudno, czekam. Wysiada prąd - kolejne 10 minut przestoju. Czekam. Przychodzi kolega właściciela z tyłu budy poza kolejką. Znowu przestój. Poirytowany, ale czekam. Odwieczny paradoks, właściwie już bym spasował z tym naleśnikiem, ale wyjdę na podwójnego głupka, bo nie dość, że straciłem czas, to nie dostałem naleśnika. No, już prawie ja. Pół godziny w dupę. Wpierdala się, oczywiście w sposób aksamitny, jakiś koleś z paroma znajomymi. Chytry uśmiech, porozumiewawcza wymiana spojrzeń z właścicielem, cześć, cześć, mrugnięcie oczami. Zamawia naraz z osiem naleśników dla całej ekipy. Właściciel mimo protestów moich i kilku osób za mną, rżnie głupa, że wcale nie, że właściwie to kolejka jest z drugiej strony, że mnie się tylko wydawało. Wkurwiłem się, a wkurwiwszy poszedłem w mrok.

Te same małe łajdactwa widzę codziennie w sklepie osiedlowym, gdzie dla dwóch minut oszczędności, niby dorośli ludzie gotowi są wyzbyć się części własnej godności. A staliście kiedyś nocą, w większej kolejce do monopolowego? Jeśli tak, to niezawodnie paru sępów was zaczepiło z prośbą, że dadzą pieniądze, żeby coś kupić im poza kolejką – „Bo im się spieszy”. Aktorami tego komediodramatu są przedstawiciele wszystkich stanów – młodzi i starzy, biedni i bogaci, z wykształceniem wyższym lub bez.



Ja wiem, ja jestem świr. Miast naśladować rodaków, korzystać z nadarzających się okazji, naiwnie czekam, wierząc, że obowiązują jakieś pryncypia, w rodzaju - Postępuj wedle takich tylko zasad, co do których możesz jednocześnie chcieć, żeby stały się prawem powszechnym. No chyba, że już do reszty zwariowałem i zasadą winno być wpierdalanie się w kolejkę i wojna wszystkich ze wszystkimi, ale chyba nie zwariowałem, tzn. chyba nie do końca.

Z powyższych zdarzeń można wyciągnąć jakieś tam wnioski, konkluzje czy logiczne uzasadnienie. Że Polacy to ludzie na dorobku, przemęczeni w pracy, wciąż nie mający dość czasu, żeby ze wszystkim zdążyć, chcą wszystko szybciej. Że naród dorobkiewiczów, chcących wszystkiego naraz, teraz, już, przed wszystkimi. Że z czasem jakieś standardy, dobrze pojęte konwenanse wytworzą się i będą respektowane niemal przez wszystkich.

Prawda jest jednak też taka, że buractwo to stan ducha, a jego żarliwa pielęgnacja przez wielu moich rodaków nosi znamiona nieodgadnionej perwersji.

PS Nie jestem wielkim fanem Pidżamy Porno, ani Krzysztofa Grabowskiego, ale Grabaż ma talent do pisania, a ten numer jest so true.

środa, 30 marca 2011

Jak zostać zgredem?

Perełka w Tygodniku Powszechnym. "Nie dla nich wysmakowane dysputy, elegancja i styl. Ich sztuka życia to zaledwie użycie. Szybkie i byle jakie. Piwo, muza, plaża, seks. Dla bardziej wymagających jeszcze kino i Msza. I żeby się nie narobić". W ten właśnie sposób, profesor Jan Hartman niczym rasowy zgred wypowiada się o współczesnej (polskiej!) młodzieży.



Co tu dużo mówić... W zasadzie, może poza tą Mszą, wszystko szczera prawda. Zabrakło chyba tylko sztandarowych w takim wywodzie narkotyków, ale to pewnie przez przeoczenie. Ale i tak o obecnej młodzieży można powiedzieć za profesorem Hartmanem, że tylko dno moralne i intelektualne. Aż chciałoby się zakrzyknąć za profesorem „Kiedyś... To była młodzież!”. Od rana do wieczora nie ustawała w trudzie rozwoju fizycznego i duchowego. Jej ideałem była pomoc bliźniemu swemu jak siebie samemu, by wespół budować dobro Rzeczypospolitej. Nie w głowie były jej jakieś fanaberie, czy alkoholowa rozpusta. Zamiast tego w ramach rozrywki raczyła się dziełami starożytnych filozofów. Wszystko to, dodatkowo, wypływało z „bezinteresownego odruchu serca”, a nie jakichś tam partykularnych interesów.

Ktoś mógłby powiedzieć, że szydzę i w kpinę poważny wywód profesorski obracając, usiłuję bronić przedstawicieli z „mojego pokolenia”. Otóż nic z tych rzeczy. Ponieważ profesor Hartman podaje konkretne przykłady mądrości wypowiadanych przez kapuściane głowy jego wychowanków jestem całkowicie pewien, że są one prawdziwe. Co więcej, jestem pewien, że znakomita większość zbiorowości, w którą da się mnie jakoś wpisać, faktycznie taka jest. Chciałbym dodać, że wszelkie te „pokolenia”, „generacje” brzmią überpretensjonalnie, a wszelkie uogólnienia o jakichś „moich”, „naszych” czy „ich” wspólnych więzach zawsze obarczone są ryzykiem narażenia się na śmieszność i z definicji wkurwiają mnie. Otóż jak dla mnie, z racji, że się urodziłem z kimś tam mniej więcej w tym samym czasie wynikają mniej więcej takie same konsekwencje, jak te wynikające z faktu, że obaj z profesorem Hartmanem jesteśmy posiadaczami fiuta, czyli żadne.



Profesor Hartman wykłada na Ujocie, a tam z pewnością same tęgie głowy uczęszczają, więc może dlatego wierzy w słuszność swoich założeń o „młodych ludziach”. Pewno kombinuje tak, że skoro na najlepszym UJ takie bałwany siedzą, to co się dzieje na pośledniejszych uczelniach? No cóż, z doświadczeń z moją alma mater – uniwersytetem warszawskim – wynika, że ani tam takie mądrale, ani gdzie indziej tacy idioci, a poza tym naprawdę w naszym p.o. systemu szkolnictwa nie ma co się za bardzo takimi pierdołami jak wykształcenie wywyższać.



Mój zarzut wobec linkowanego tekstu jest w gruncie rzeczy jeden. Skąd niby wiadomo, że istnieje jakakolwiek różnica na niekorzyść pomiędzy obecnymi młodymi ludźmi, a ich poprzednikami. Zawsze cenne jest utyskiwanie na to co współczesne, ale pewnych dowodów niestety żadnych, poza osobistymi impresjami i wrażeniami. Czy można mianowicie twierdząco odpowiedzieć, na jedno z najważniejszych pytań, jakie stawia teraźniejszość (sic!), że „kiedyś było lepiej”? Jestem zdania, że ni chuja policzyć, zweryfikować tego w żaden sposób się nie da. Tym samym, choć narzekać trzeba, bo wypada być krytykiem współczesności, to jest to działanie dosyć jałowe, znamionujące mentalne zgredowstwo. Na ogół zresztą podbudowane jest to Kazikowym aksjomatem – „Najbardziej wkurwia mnie u młodzieży to, że już do niej więcej nie należę”. Dlatego profesorowi Hartmanowi zadedykowałbym słowa Janusza Kofty „Czy świat się wiele zmieni, gdy z młodych gniewnych wyrosną starzy wkurwieni?

A artykuł bardzo ciekawy, tak w ogóle.

niedziela, 13 marca 2011

Dolina Issy, a sprawa mieszczaństwa

Obejrzałem niedawno film Tadeusza Konwickiego „Dolina Issy”. Mój Boże (choć Boga, jak wiadomo, raczej nie ma)! Powiedzieć, że się nudziłem to nie powiedzieć nic. Zdjęcia ładne, to jedyne co dobrego mogę powiedzieć, no i, naturalnie, cycki są młodej Anny Dymnej (ładne). Ja wiem, że to „Dzieci, wielkie dzieło!” i że nie ma chuja, bo musi zachwycać i z pewnością na lekcji polskiego w liceum za jakąkolwiek inną opinię z pałą bym niezawodnie się ostał w dzienniku. Ale jednak, jakoś nie, może gdzieś w innych okolicznościach recepcja byłaby inna. Ale może jednak nie.



To nie jest tak, że jestem kompletnym prymitywem nie potrafiącym zrozumieć, że kiedyś były takie problemy jak niemożność powrotu w rodzinne strony w związku z przymusową emigracją. Jako umiarkowanie głupi reprezentant mieszczaństwa bywam sentymentalny, więc historie tęsknot emigrantów potrafią mnie jarać. Np. mam taką migawkę z Janem Nowakiem-Jeziorańskim ściskanym na Okęciu przez prof. Geremka w sierpniu 1989. Powrót takiego superherosa do Polski po tylu latach jego starań, walk o to, żeby móc wrócić. I oto ląduje samolocikiem pewnie na płycie warszawskiego lotniska, a tam już wszyscy na niego czekają. Kwiaty, autografy, wywiady. Holywoodzka scena jak się patrzy. Łzy wielkie jak grochy ciekną po policzkach.

Mimo to, „Dolina Issy” to jednak dla mnie za dużo. To wszystko jest nie do wyobrażenia, nie do ogarnięcia mówiąc wprost. Jakieś mgły, trupy, księża, potwory, wszystko to to wierszami okraszone. Dżizus kurwa. Nie wiem. Taki poziom wzruszenia jest obecnie dla mnie nie do osiągnięcia. To po prostu stoi w krańcowej sprzeczności z wyznawaną postawą cynizmu, czy nawet postcynizmu albo postironii (od niejakiego Jasia Kapeli słowa te biorę). Miast się wczuć w klimat, złowieszczo kpię i szukam dziury w całym, szydzeniem mając obrzękłe prawice.



To jest w ogóle szerszy problem postępującej pretensjonalności całych obszarów życia związanego z, co tu dużo mówić, starzeniem się. Rzeczy, które jeszcze niedawno były strawne, teraz są nieznośnie irytujące i stają się wręcz jakimś tabu. Bezpowrotnie minęło przyzwolenie na wczute dyskusje rodem z liceum i początków studiów. Nie wypada przecież (chyba że wpadkowo, mimochodem) rozmawiać o jakichś politykach, sprawie polskiej, roić coś o historii czy filozofii, sprzeczać się o literaturę i inne pierdoły. Rozmowy o filmach też w zasadzie ograniczają się do zwięzłego dialogu:

– Widziałeś?
– Widziałem. Zajebisty/Chujowy!
– No, zajebisty/chujowy...


Oczywiście, to wszystko determinuje coraz większy sceptycyzm i niechęć do rzeczy patetycznych, wysokich, do koturnowości. Wszystko co jest ex definitione poważne wzbudza politowanie, powodując węszenie ściemy i jakiś odruch partykularnego buntu czy przekory. Kiedyś obowiązywało zawołanie „Czas najwyższy, bądź cyniczny!”, ale mam coraz większe wątpliwości czy nie należałoby raczej gorzko skonstatować „Nie bądź mainstream'owym frustratem, skończ z cynicznym paradygmatem”.

wtorek, 1 lutego 2011

Piramidalna hipokryzja

Ponieważ byłem na wakacjach w Egipcie, a ponadto jestem Polakiem, to jest to aż nadto wystarczający powód do tego, abym się wypowiedział na temat bieżących zdarzeń. A są one frapującym przykładem hipokryzji totalnej. Totalnej w tym sensie, że odbywa się ona na co najmniej kilku szczeblach - stosunków politycznych, korporacyjnym oraz międzyludzkim.



Oto Stany Zjednoczone - jutrzenka wolności i swobody - stanęły przed dylematem moralnym "mieć czy być". Tzn. dylematu żadnego nie ma, bo od początku było wiadomo, że Juesendej wybierze "mieć". Chodzi tylko o to, aby tak to pokazać, żeby można było powiedzieć, że jednak "być".

Jak wiadomo urzędujący prezydent Egiptu jest wielkim sojusznikiem USA. Samo w sobie to nie stanowi wielkiego problemu, gdyż w przeszłości, nie takich sojuszników USA wydymały - patrz Jałta. Chodzi jednak o sojusznika na Bliskim Wschodzie, gdzie słowa pokój i porozumienie już dawno wyszły z obiegu jako niezrozumiałe i nieużywane. Każdy fałszywy ruch może załamać tu i tak kruchy konsensus. W związku z tym Stany Zjednoczone boją, że w miejsce Mubaraka przyjdzie ktoś nieprzewidywalny, nie daj Bóg nie przepadający za Izraelem albo tolerujący terroryzm.



Interes USA jest więc oczywisty. Może być despota stosujący wyrafinowane tortury wobec opozycji, byle był po naszej stronie. W sumie nie należy się dziwić, chcą mieć tylko spokój, a demokracji i tak tam się nie da wprowadzić, więc po co się szarpać. Chociaż, jak się ostatnio mówi, Egipcjanie podobno już do demokracji dorośli i może by się udało.

O ile jednak w przypadku Stanów hipokryzja ma wymiar polityczny i w sumie podbudowana jest dbałością o bezpieczeństwo własnych obywateli, to w TYM przypadku krew człowieka zalewa. Nie można bowiem tolerować tak nieznośnej PR-owej arogancji, jak ta ze strony Google. Cytując - Google poinformował, że w trakcie weekendu stworzył we współpracy z serwisem Twitter system komunikowania pozwalający Egipcjanom wysyłać informacje na mikroblogi, omijając blokadę internetu. Władze blokują od kilku dni dostęp do sieci i serwisów społecznościowych. "Mamy nadzieję, że pomoże to ludziom w Egipcie pozostać w kontakcie w tym trudnym okresie".

Po prostu cudownie, trzeba było od razu do mediów z tym biec, nic tylko medal "Sprawiedliwego wśród Narodów" przyznać. Szkoda, że z tych udogodnień nie mogą korzystać w Chinach, gdzie nie dalej jak pół roku wstecz Google, niczym wzorowy uczeń, owocnie współpracował z reżimem nad cenzurowaniem internetu. Ale ja jestem raczej głupi, się przecież czepiam bez sensu, tam musiało chodzić o coś innego. Chodziło z pewnością o "optymalizację wyszukiwarki internetowej", tak, aby Chińczycy nie musieli stykać się ze spamem z Tybetu.

I ostatnia impresja z egipskiej ruchawki. Obrazki zadowolonych turystów na kanale BBC, którzy w najlepsze opisują swoje wrażenia z zamieszek. Symptomatyczny przejaw globalizacji oraz dekadencji i znudzenia europejczyków. Turyści owi, opalają się w Sharm El-Sheikh tudzież w Hurghadzie, a w przerwie jadą sobie pierdolnąć słitfocię z piramidami. Chwilowo jest to utrudnione, ale za to jakie inne atrakcje w zastępstwie. Rewolucja! Czołgi na ulicach! Strzelają się! Bardziej zjawiskowych wakacji nigdzie by nie znaleźli i nie wymyślili.

I to jest właśnie opcja "All Inclusive"!

niedziela, 30 stycznia 2011

Kawa

Do statutowych obowiązków każdego pracownika zaraz po przyjściu do zakładu pracy należą dwie rzeczy – sprawdzenie facebook’a (co zapewne się kiedyś zmieni wraz z powstaniem nowego portalu społecznościowego) oraz wypicie kawy (co zapewne nigdy się nie zmieni).

Mówiąc oficjalnie: mam pewien problem z kawą. Mówiąc kolokwialnie kawa mnie delikatnie wkurwia. Oczywiście, że piję kawę zarówno w pracy jak i poza pracą. Nothing special, tak jak wszyscy. Ani przechyłu w jedną stronę – tych co nie piją w ogóle, ani tym bardziej w drugą stronę – tych, którzy z kawy czynią codzienny mentalny onanizm. Ot, pije się tę kawę, na tej samej zasadzie na jakiej pije się weekendami alkohol (dwa-trzy razy dziennie, cappuccino, latte lub czarna rozpuszczalna + półtora łyżki cukru)



Problem jednak mam inny. Całe to picie kawy jest jednym wielkim kulturowym przegięciem, nie wiedzieć czemu głęboko zakorzenionym. Gdzie nie spojrzeć, zaraz ta kawa. Np. teraz czytam książkę „Balladyny i romanse” (Tak. Jej autor zdobył niedawno Paszport Polityki. Nie. Naprawdę zacząłem ją czytać zanim nagrodę zdobył). Oczywiście, motyw kawy jest istotną częścią fabuły. Bohaterowie książki cierpią na brak kawy, kawa zniknęła.

Kolejny przykład, kultowy, w pewnych kręgach, film „Coffee and Cigarettes” Jarmusha. Jasne, że zajebisty, ale cała ta otoczka o rzekomej wartości dodanej jaką tworzy połączenie szluga z kofeiną jest gówno warta. Otóż, Bóg mi świadkiem, jednoczesne palenie fajki i picie kawy, jest po prostu jednoczesnym piciem kawy i paleniem fajki. Jeżeli komukolwiek z was wydaje się, że oto wówczas doświadczacie czegoś niepowtarzalnego, lub jeszcze gorzej, mistycznego, to mam złą wiadomość. Jest to tylko popkulturowe widmo.


Iggy Pop & Tom Waits - Coffee & Cigarettes
Załadowane przez: xav_powerovitch. - Zobacz więcej filmów i wideo

Nawet ten rzekomy przypływ energii, wedle amerykańskich naukowców jest zwykłym bullshitem. Proste oszustwo mózgu, które wytwarza sam efekt pojawienia się kawy przy ustach i które, wedle oczekiwań, ma nas pobudzić do działania. W rzeczywistości, podobno, reagujemy jak zwykły pies Pawłowa. Poza tym cały szereg efektów ubocznych picia kawy sprawia, że bilans i tak wychodzi w najlepszym razie na zero. Wypłukiwanie magnezu, zwiększenie ryzyka chorób serca, ba, nawet obniżenie płodności (głosy tej część doktryny są jednak odosobnione).

Pytanie więc brzmi, po chuj pić? Otóż nie mam pojęcia, ale trudno mi sobie wyobrazić, że można kawy nie pić i budzi moje podejrzenie, gdy ktoś kawy nie pije. Kawa jest zdecydowanie fundamentem naszych czasów, stanowiąc pewien naturalny punkt odniesienia. Ma walor porządkujący rytm dnia, nadający mu pewną powtarzalność i rutynę, która jest tak samo potrzebna, jak orka w zakładzie pracy w dni powszednie i najebka w dni pozostałe.

Być może więc, chodzi o nieznośną sztafetę pokoleń, powtarzalny rytuał, atawizm, w którym nieświadomie uczestniczymy. Gdzieś, kiedyś nasz los został przesądzony. Wyrośniesz na zdrowego pracownika i godnego reprezentanta klasy średniej, odprawiającego codzienną mantrę.



Napoju kawowy, stróżu mój, Ty zawsze przy mnie stój.
Rano wieczór, we dnie, w nocy, Daj mi zawsze trochę mocy,
Strzeż duszy, ciała mego, prowadź mnie do żywota kofeinowego.

Amen.

wtorek, 28 grudnia 2010

Mała rzecz o hipokryzji

Oto historia zjawiskowa i niebywała. Nawet w polskich serialach. (jest częstochowski rym!)

Pan Poseł jechał sobie późną nocą wraz ze swą "aktualną kobietą życia" szerokimi ulicami miasta stołecznego Warszawy. Jak się potem okazało, wracali z "Wigilii połączonej z imieninami". Wpadli jednak biedacy w poślizg i w efekcie wyrżnęli w ekran akustyczny na poboczu trasy. Historia zrozumiała i do bólu banalna aż do tego momentu, bo to co dzieje się potem jest osobliwe. Oto Pan Poseł ze swą "aktualną kobietą życia" najnormalniej w świecie zostawiają samochód i idą w mrok. Tak się przy tym spieszą, że aż telefony komórkowe (oboje!) zostawiają w aucie. Na policję owszem dzwonią. Bagatela 12 godzin po fakcie, gdy już pół Polski w popłochu poszukuje tajemniczo zaginionego Pana Posła.

Nie jestem podejrzliwy, naprawdę nie ma podstaw do twierdzenia, że Pan Poseł mógł być ordynarnie najebany jak szpadel w trakcie owego pożałowania godnego incydentu. Jest na to góra dwa, no trzy promile szans (żart za Maciejem Mazurem z Faktów).



W zasadzie rzecz jest zrozumiała. Pan Poseł lubi ex cathedra obwieszczać ludowi polskiemu co było, co jest i co następuje. Nie wydaje się, aby z tą powagą licował pijacki incydent drogowy. Najwyraźniej Pan Poseł doszedł do słusznego w jego mniemaniu wniosku, że przecież każdemu zdarzyło się jechać po pijaku, a już jemu zdarzyć się to mogło w szczególności. I teraz miałby za takie głupstwo być dręczony przez organy ścigania? Czy też, biorąc pod uwagę immunitet, pod publicznym pręgierzem stanąć? To chyba byłaby gruba przesada. A równość wobec prawa, Panie Pośle? Oj tam, oj tam.

Nie mam wielkiej wiary ani w człowieka ani w ludzkość jako gatunek. Hipokryzja ani mnie specjalnie nie oburza, ani nie dziwi. Traktuję ją jako naturalny element egzystencji. Hipokryzja bywa zresztą czasami niezbędna ("-> patrz definicja słowa Polityka"). Oczywiście, nie twierdzę, że kłamstwo samo w sobie jest dobre, bez przesady. Tym niemniej, nieznośne, bon moty i puste frazesy w rodzaju "Prawdy, która nas wyzwoli" działają mi na nerwy niemal tak samo równo jak bezczelne publiczne ściemnianie.

Jasne, że uproszczeniem jest widzenie człowieka jako z definicji niemądrego i nastawionego na obronę swych partykularnych interesów. Nie jest to jednak uproszczenie dalej idące niż przeciwne stanowisko, upatrujące w człowieku na wskroś poczciwą istotę. Nie mogę bowiem oprzeć się wrażeniu, że odwaga to często tylko takie trochę ładniejsze określenie na zuchwałość.



Z drugiej strony nie można zrównywać, cytując klasyka, szamba z perfumerią. Jak ktoś w sposób obrzydliwy uchyla się od odpowiedzialności to trzeba to z całą stanowczością piętnować, bo inaczej wszyscy zaczną tak robić. Zwykła logika, nakazująca promowanie prostej wiary w "principy". Jednym zaś z takich prostych "principów" jest wracanie po pijaku do domu taksówką.