Gdy nie ma kto zapłacić, wiadomo już, że wszyscy zwracamy swe głowy w stronę Skarbu Państwa, niczym muzułmanie w stronę Mekki. Państwo Polskie zapłaci, przecież można dodrukować. Proste jak w oldskulowej grze Eurobusiness.

Kolejnym dylematem, trochę poważniejszym, niż to czy najebiemy się dziś wieczorem wódką czy browarem, jest decydowanie „komu dzisiaj drugi damy”. Na ogół bowiem koszty leczenia choroby o łacińskiej nazwie są gigantyczne. Są tak ogromne, że pokryłyby koszty wyleczenia iluś tam osób. Stąd już tylko krok do pewnego relatywizmu. Ratujemy jedno dziecko poważnie chore czy pomagamy setce innych trochę mniej poważnie chorych (ale jeżeli nie pomożemy im, to mogą zachorować poważniej) etc. Oczywiście, jest to relatywizm tylko pozorny. Tak naprawdę takie decyzje są podejmowane w NFZ codziennie czy tego chcemy czy nie, bo pieniędzy na służbę zdrowia z definicji nigdy nie będzie dość. Nie chciałbym pracować na takim stanowisku w NFZ.

Tu wracamy do sedna telewizyjnego przekazu. W takim materiale NFZ zawsze przedstawiany jest jako wróg publiczny nr 1. Zły, bo nie chce zapłacić za leczenie Błażejka, a cóż Błażejek winien, toć to dziecko dopiero, ma prawo żyć. Więc na ogół Pani reprezentująca NFZ coś się niezbornie tłumaczy, że limity, że zostały przyjęte pewne założenia, ale że oczywiście rozpatrzą ten szczególny przypadek. Po czym środki się w cudowny sposób znajdują i niby wszyscy są „so happy”.
Trudno jednak nie zauważyć, że jest to zwykły medialny szantaż, utrwalający przy tym idiotyczny stereotyp o nieludzkiej instytucji państwowej, która zamiast leczyć, zabija. Nigdy bowiem nie widziałem reportażu, w którym mądry Pan dziennikarz merytorycznie kwestionowałby przyjęte kryteria rozdziału środków. Ale nie trzeba być wielkim telewizyjnym macherem, żeby wiedzieć, że od cyferek, wykresów i statystyk to tylko głowa boli, a najazd kamerą na płaczącą matkę niesie w sobie potężny ładunek emocjonalny mający bezpośrednie przełożenie na zysk z reklam.

Czasami myślę, że należałoby w ogóle zakazać puszczania takich materiałów. Wiadomo, że dziennikarz pokazujący chore dziecko zawsze będzie miał rację. Z drugiej strony, można rozumować, że jeśli uda się w ten sposób uratować jedno dziecko więcej to bilans zysków i strat wychodzi na plus. Oczywiście, takiego bilansu sporządzić się nie da, więc w gruncie rzeczy po raz kolejny na tym świecie gówno wiemy.
Co do telewizyjnego szantażu- zgadzam się w pełni. Nienawidzę "najazdów kamery na zapłakane matki", zdjęć mamuś nad trumną synków czy wielkookich dzieci w superekspresie. Niestety, taka jest chyba mentalność społeczeństwa- ludzie chcą być zjednoczeni przeciwko Wszelkiemu Złu (NFZ), lubią powzruszać się zapłakanymi dziećmi i mieć na kogo popsioczyć...
OdpowiedzUsuń