sobota, 20 listopada 2010

Dlaczego Janusz Głowacki jest zajebisty?

Bo to, że jest, nie ulega wątpliwości. Zbiorowy onanizm krytyków nad najnowszą książką budzi zastanowienie czy nie odbywa się on bardziej nad autorem, niż nad nową książką. „Good Night, Dżerzi”, wiadomo, rzecz genialna, ale chyba większość osób, po jej przeczytaniu, nie oprze się wrażeniu, że gdzieś coś podobnego już widziała. Tak, prawidłowa odpowiedź brzmi: w poprzednich książkach „Głowy”. Motywów, które się stale przewijają w książkach Głowackiego i które są również w „Good night, Dżerzi” jest mnóstwo. Nie jest to jednak zarzut, książka w dalszym ciągu pozostaje autonomicznym bytem z własną, kapitalną fabułą. A że coś tam się powtarza? Oj tam, oj tam. Czasem tak jest, że chcemy czegoś zupełnie nowego, ale żeby jednocześnie wszystko pozostało po staremu. Tak jest właśnie z Głowackim.



W miarę pojawiania się kolejnych recenzji odnoszę jednak coraz większe wrażenie, że za entuzjastyczną reakcją na książkę kryje się coś więcej. Jest to swoisty kult Janusza Głowackiego, jako autora nietykalnego, którego aż nie wypada krytykować, którego nie chce się krytykować lub którego zgoła może nawet się nie da skrytykować.

Wychodzi bowiem Janusz Głowacki przed swoje książki, one są dodatkiem do kapitalnej postaci, która jest bohaterem samoistnym. Trochę taki „Californication”, ale dziejący się naprawdę. Metaksiążka. Mamy realnego Janusza Głowackiego, który tam, w Ameryce, jest naszym bohaterem literackim, piszącym książki.

To co wszyscy uwielbiamy w książkach Głowackiego, to nie tyle błyskotliwy styl, kapitalny cynizm czy przenikliwość obserwacji, lecz sam Głowacki. Uroczy „Dżanus”, którego kochamy tak bardzo, że sami chcielibyśmy nim być, a niektórym pewnie nawet wydaje się, że wręcz nim są. Głowacki, chyba nieco świadomie gra tymi emocjami, tworząc iluzję, że Ty, kochany czytelniku, w zasadzie jesteś współbohaterem mojej książki. Dopuszczam Cię, na specjalnych zasadach i w drodze wyjątku do lepszego świata, w którym rządzą władza, używki, alkohol, imprezy i wszechobecny sukces. Cóż może bardziej łechtać polskiego czytelnika niż anegdotki o Nowojorskim hajlajfie. Nie żadna tam warszawka, żadne tam polskie kompleksy, które rozsadzają Poland, lecz bez których Poland już dawno utonąłby pogrążony w maraźmie. Nowy York, Parnas, szczyt świata i tam Nasz, a właściwie MÓJ człowiek – Janusz Głowacki. A z nim JA – czytelnik. Stąd już bardzo prosta droga do ukochanej przez Polaków konstatacji –Ja tam, w zasadzie, byłem! Naturalnie, dla znakomitej większości czytelników, świat ten nigdy dostępny nie będzie, ale w dzisiejszym świecie wyobrażenia i urojenia bywają substytutem rzeczywistości, a nawet są lepsze, bo można je dowolnie kształtować.



Stąd czytelnicy i krytycy Pana Janusza kochają i ubóstwiają, traktując go jako nasze narodowe srebro, na które trzeba chuchać i dmuchać, bo nie daj Boże (choć Bóg raczej nie istnieje), stracimy ostatni przyczółek w Wielkim świecie. A przecież, naturalnie, chcemy się zawsze czuć trochę lepiej, niż jest w rzeczywistości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz