środa, 21 kwietnia 2010

Wszyscy jesteśmy Kapuścińskimi

Czytam książkę pod tytułem Kapuściński. Non-Fiction. Jest to biografia. Biografia ta daleka jest od hagiografii i lizania Kapuścińskiego po fiutku. Reszty dowiecie się z gazet. Pardon, już się pewnie dowiedzieliście. Więc, jak wiadomo, jest to książka kontrowersyjna, albowiem, różne grzeszki Kapuścińskiego na światło dzienne zostały wyciągnięte. Po lekturze tej książki, a raczej po tym co wyczytali jedni z drugimi, w jednej bądź drugiej gazecie, powszechny tumult się uniósł – Kapuściński był jebaką, mitomanem i partyjniakiem. Czyli mniej więcej jak co trzeci Polak w minionych czasach.



Cały problem, jak mniemam, z biografiami polskich tzw. autorytetów sprowadza się chyba zawsze do tego samego. Mianowicie OP (opinia publiczna – czymkolwiek ten dziwoląg jest, nie wiem, ale małpuję za Wyborczą) nie traktuje ich jak ludzi, lecz jak pomniki – dostojnie stojące na firmamencie grubo ciosane głazy. O ile nic się w tej mierze ostatnio nie zmieniło, pomniki nie jedzą, nie piją, nie oddają moczu do rynsztoka, nie rzygają w klubach, a już tym bardziej nie kopulują poza małżeńskim łożem. Jeżeli zatem jeden kołtun z drugim dowiaduje się potem z książki, że jakiś tam Kapuściński cudzołożył (i to pewnie w Afryce! Z czarnym ludem!) święcie się oburza, pali całą jego biblioteczkę na stosie i wyklina nazwisko jako trędowate. Pomnik nie może mieć bowiem, żadnych ludzkich przymiotów, a tym bardziej ludzkich słabości. Jedyny zatem los jaki może czekać Pomnik-wiarołomcę, który owe słabości okazał się mieć a i owszem i w nadmiarze, to transport do najbliższego zakładu kamieniarskiego (żeby chociaż do Himilsbacha).

Przykład Kapuścińskiego nie jest tu nowy, ostatnio na topie była biografia Lecha Wałęsy aka TW Bolka pióra niejakiego Zygzaka – prawicowego hunwejbina. Wałęsa, mówiąc łagodnie, nie został w niej przedstawiony jako elektryk ucieleśniający światłość mądrości czy uczciwości. To jednak przeciętny obserwator polityki i losów Wałęsy powinien wiedzieć od dawien dawna, natomiast z książki można było usłyszeć również uroczą anegdotkę, jak to młody Lechu w komży pod wpływem naporu dróg moczowych postanowił nie biec do oddalonej sławojki, lecz wysikać się do kropielnicy w kruchcie (pozostaje nam mieć nadzieję, że na sikaniu się skończyło).

Jeszcze wcześniej z lubością dokopano Czesławowi Miłoszowi, który w swoim czasie nieprawomyślne ciągoty prezentował ku komunistycznej władzy. Kaczmarski – wiadomo degenerat, chlejus i prześladowca dziecka. Kołakowski – komuch. Geremek – szkoda gadać. Kuroń – uuu, ten to dopiero.

Wróćmy jednak (jak mawia znamienity poseł PSL) do ad remu. Z lektury Domosławskiego, przynajmniej dla mnie osobiście, nie wynika wcale, aby Kapuściński był człowiekiem niegodziwym, a już z pewnością, iżby przez całe swe życie nic tylko zajmował się wkręcaniem swoich czytelników. Jeżeli ktoś odczytywał jego książki dosłownie, traktował reportaże ze stuprocentową powagą i wszystkie opisane historie jako do bólu prawdziwe to jego problem. Niemniej powinno się to wydawać trochę dziwne, bo zgodnie ze wszelkimi prawidłami przyrody, ubarwianie, przerysowywanie i dopowiadanie jest naturą człowieka, a co dopiero Polaków. Umówmy się, czyż opowieści o Kongu nie czyta się lepiej, jeżeli Kapuściński mówi nam jak to z Lumumbą popił, albo czy komunistyczne rewolucje w Ameryce Południowej nie pobudzają do pisania na murach „Młodość! Równość! Rewolucja! Polska!”* (niepotrzebne skreślić), jeżeli sam Che Guevara tłumaczy ich sens naszemu dzielnemu reportażyście? Analogicznie, czy opowiadań naszych znajomych o weekendowych baletach nie dzielimy z zasady przez trzy, a deklarowanej ilości wypitego alkoholu przez dwa? A jeżeli prawda nie zgadza się z rzeczywistością? Tym gorzej dla rzeczywistości! Ot i co! Wszyscy jesteśmy hipokrytami, ale takimi w dobrej wierze i zasadniczo nieszkodliwymi, a kto jest bez winy niechaj pierwszy rzuci butelką, pardon kamieniem.



Innymi przyczynami kontrowersji wokół wzmiankowanej książki jest chyba żywotność w polskim zabobonnym ludzie skłonności do mówienia o umarłych wyłącznie dobrze (czyli a contrario, o żyjących należy mówić wyłącznie źle?), a także poprawność polityczna. Domosławski, jak wiadomo był poza wszystkim asystentem Kapuścińskiego i pono przyjacielem, zatem poprawność polityczna nakazywałaby stworzenie ołtarzyka, przed którym na kolanach odmówił by o poranku i z wieczerzy zdrowaśkę w intencji „Whielkiego Reporthera”. Tymczasem Domosławski postanowił brejkać rule i napisał jak chciał i co chciał.

Skromnym zdaniem niżej piszącego, książka ta niczym zasadniczo wspaniałym się nie wyróżnia, jest li tylko bardzo dobrym warsztatowym pisarstwem biograficznym i na tzw. Zachodzie (zawsze ten zachód, a może raz wschód?) przeszła by zapewne bez większego echa. Prawdopodobnie, bo do cholery po to tym biografom płacimy, żeby wynaleźli coś o czym nie wiedzieliśmy, w Polsce za jakieś 10 lat każda biografia będzie pisana w ten sposób, tzn. w normalny. Nieuciekający od spraw mniej chwalebnych, a nawet wstydliwych dla opisywanej persony, co jest zgodne z interesem gawiedzi, która o niczym tak nie marzy jak tylko dowiedzieć się, że komuś wyrastającemu ponad nią powinęła się niegdyś noga. Nie ma co natomiast biadolić o niszczeniu autorytetów, mieszaniu ich z błotem, bo jest to bajka dla dobrych dzieci z dobrych domów, a jak celnie powiedział Mistrz Kołakowski – wszyscy i tak ostatecznie jesteśmy nieudacznikami...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz